12.07.2015 r. – Dzień 3
Poranek. To był jeden z najlepszych noclegów tej wyprawy. Super miejscówka! Namiot był tak rozbity, że osłonięty z dwóch stron od wiatru.
Wstałem najpóźniej. Dziewczyny już po kąpieli. Spryciary. Pogoda taka sobie, ale za to mieliśmy okazję zrobić zdjęcie, które bardzo mi się podoba:
A to dlatego, że kojarzy mi się z wychodzącymi z wody wikingami? Dzień zacząłem chyba od naprawy tylnego koła w rowerze Ludi. Tym razem wstawiłem swoją dętkę i spokój. Trochę długo zajęło nam pakowanie. Trzeba było jeszcze umyć garnki w morzu. Zrobiła to ochoczo i ku mojemu zdziwieniu Ludi. Mało tego – powiedziała, że jej się to podoba i może je myć codziennie! Wow! Nie wiedziałem, że dzisiaj, w czasach „kobiet wyzwolonych”, jeszcze są takie no powiedzmy, no powiedzmy… Skarby?
Dobra. Jedziemy sobie przez lasek, tuż nad brzegiem morza. Jest trochę kamieni, trochę piachu, trochę pagórków?
Dojeżdżamy do latarni Osetnik. Tam spotykamy parę sakwiarzy, którzy odradzają nam jechać na latarnię ścieżką w lewo. Jedziemy jedyną możliwą drogą? To najtrudniejsza chyba latarnia dla osób z rowerem i sakwami, bo trzeba się wspinać stromo pod górkę po korzeniach, piachu i dziurach. Pomagam więc trochę dziewczynom i wspólnymi siłami dostajemy się na górę. Pod latarnią morale podnosi kawa, lody i porządny toy toy, gdzie można nawet umyć ręce.
Łasi się do nas miła psinka – Sara.
Facet od pieczątek mówi, że żeby dostać pieczątkę wypadałoby wejść na latarnię. Mam to gdzieś, pieczątki i tak dostajemy. Nie muszę tam włazić. Wystarczy, że pod nią wjechałem i mam zdjęcie :). Oczywiście chodzi nie tyle o wysiłek fizyczny, co kaskę. Nieopodal latarni zgarnęliśmy sympatycznego kesza…
…z widokiem na morze:
No to teraz z górki? :). Po drodze spada mi łańcuch przy przerzucaniu i okropnie klinuje.
Dojeżdżamy raz dwa przez las do Sarbska. Szukamy miejsca z dobrym obiadem. Znaleźliśmy. Pożywny obiad, to oczywiście co najmniej kurczak. Ładujemy w knajpce telefony. Czekamy i czekamy, zapychamy się orzeszkami w międzyczasie. Przynajmniej były ładne kelnerki. Ładne, młode i miłe.
Wybieram drogę do Łeby. Miała być szosa, a jest jak zwykle ? leśna ścieżyna z piachem. Co chwila schodzimy z rowerów. W połowie tej drogi odbijamy więc w bok i przebijamy się dosłownie przez dżunglę do szosy. W dodatku zaczęło padać.
Powychodziły za to ładne, „rześkie” zdjęcia.
W drodze do Łeby przejeżdżamy przez Nowęcin, gdzie odbijamy nad Jezioro Sarbsko i robimy sesję zdjęciową.
W Łebie jedziemy po bardzo przyjemnej ścieżce rowerowej, ale chodzi po niej bezmyślnie dużo ludzi. Wjeżdżam w grupę nastolatków, nie reagujących na moje głośne dzwonki, totalna ignorancja.
Z Łeby jedziemy szlakiem rowerowym. Boli mnie ścięgno lewej ręki (pompowanie trzech rowerów). Ponieważ przysypiam, wypijam dwa energy drinki. Od razu mi lepiej. Droga fajna, nadjeziorna, piękne widoki, krowy, gra światła. Trach – spada mi namiot z bagażnika. I tak będzie sobie spadał przez jakiś czas. Po drodze spotykamy różnych sakwiarzy. W tym jedną większą i wesołą grupę. Najwięcej i najśmieszniej gada gruby i duży. Odradza nam jazdę tym szlakiem ze względu na piach, ale robi to w sposób pozytywny i radosny, więc się nie przejmujemy.
Wjeżdżamy do Słowińskiego Parku Narodowego. W jednej z wiosek widzimy coś, przy czym musimy sobie zrobić zdjęcia, bo kojarzy nam się z filmem Into the Wild.
Tak, tak! Stary, opuszczony wehikuł!
Teraz będzie jedna z najciekawszych części tej wyprawy. Część, która spędzała mi sen z głowy od początku. Droga do miejscowości Kluki. W miejscowości Kluki znajduje się chyba największy skansen w Polsce, bo praktycznie cała wioska jest skansenem. Dojechać można do niej autem tylko od zachodu i droga się kończy. Można też dostać się pieszo lub rowerem od południa, bo teoretycznie jest tam szlak rowerowy, ale… Pamiętam tą trasę z 2009 roku w jakim błocie żeśmy się taplali przez kilka kilometrów. Miałem koła 28″ uwalone do połowy błotem! Znajdują się tam bagna otaczające J. Łebskie, które to stanowią też rezerwat ptactwa i innych gatunków zwierząt. Mi ta droga uszła płazem, udało mi się przejechać bez „wtopy”. Dziewczyny, a zwłaszcza Ludi, to inna historia 🙂
Skąpała sobie buty w błotku przejeżdżając po deskach, gdyż robiła to chyba zbyt wolno 🙂 Tutaj mamy początek owej drogi…
…który wygląda na razie dobrze. Kładeczka, na której Ala „zgubiła bagażnik” (bo tak chyba krzyknęła 🙂 ). Więc była naprawa. Za tą kładką zaczęły się trudności…
Przez to błotko prowadziła tylko jedna wąska, śliska deseczka. I to chyba tam po kolejny Ludi się skąpała :). Sam zaliczyłem tam wywrotkę podczas kręcenia w czasie jazdy, na szczęście nie w błotko :).
Zdjęcie z serii „One tu były”?
Tak czy siak, dojechaliśmy do tych Kluk, gdy już zmierzchało. Stąd słabe zdjęcia.
Skansenu nie zobaczyliśmy, bo już był zamknięty. Po ulicy biegnie facet w koszulce swojego klubu z Krakowa. Ludi się cieszy, że to jej „konkurencyjny” klub. Spotkała ziomka. Jedziemy szosą, obłocone v-break’y ocierają o obręcz, syczą. Kawałek dalej, nie wiadomo skąd, na odludziu, już po ciemku, zobaczyliśmy coś, co akurat tego dnia było nam baaardzo potrzebne – pole namiotowe – niedrogie, puste, ze sklepikiem, elegancko przystrzyżoną trawką i gorącym prysznicem :)! Zaczęło padać, a my już mieliśmy rozbity namiot :). Facet ze sklepiku – opiekun pola – okazało się, że jest trębaczem z Białorusi i uczy w szkole muzycznej w Polsce. Tutaj na wakacjach sobie dorabia z żoną. Zjedliśmy zapiekanki, pierogi ze skwarkami i zapiliśmy piwkiem. Bagażnik Ali znowu odkręcony, okazało się że gwint odmówił współpracy…
Statystyki: