13.07.2016 r. – Dzień 4
Rano powitał nas oczywiście kapeć w rowerze u Ludi… Teraz już nie odpuściłem. Wiedziałem co jest grane. Zacząłem szukać z boku drutu wystającego z opony. I znalazłem. Opona do wyrzucenia. Ale trzeba było coś tymczasowo poradzić. Obciąłem skurczybyka. W miejscu gdzie jeszcze wystawał kikut ponaklejałem taśmę montażową.
Bagażnik Ali przymocowałem do ramy za pomocą grubych zipów. Porada: bierzcie dużo zipów na wyprawę w różnych rozmiarach. Przydają się niemal na każdej wyprawie.
Wypiliśmy razem herbatkę i w drogę do latarni morskiej w Czołpinie. Do latarni tej podchodzi się po wielu schodach, ale bardzo przyjemnych, bo leśnych.
Ludi wchodzi sama na latarnię, a ja zakładam się z Alą o czym rozmawia tam na górze z facetem szeroko gestykulującym ręką? Obstawiałem, że gość opowiada o ruchomych wydmach. Wygrałem :).
Dalej droga biegnie przez piękny las przyozdobiony bogatą, czysto-zieloną szatą roślinną.
Po drodze mijamy wielu rowerzystów, przyczepki z dziećmi, głównie z Polski. Przystajemy nad J. Dołgie, gdzie robimy sesję zdjęciową. Chodzę po barierkach. Dwójka dzieciaków mnie naśladuje :).
Droga robi się szersza, dobra. Ali doskwiera ból kolana, zostaje cały czas z tyłu. Jeszcze jedno jezioro z ładnie zrobionym punktem widokowym:
Docieramy do miejscowości Rowy. Wita nas taki o, z rogami:
Jakaś dziwna obsługa, a klienci – rodziny z dziećmi i wczasowicze smutni. Nie osądzając skąd ten smutek wynika, cieszymy się, że spędzamy wakacje w taki właśnie sposób, a nie na plaży, czy obżerając się z nudów fastfoodami. Ala kupuje maść na nogę.
Jedziemy sobie przez lasy po bardzo dobrej, twardej drodze, trochę górek, trochę zjazdów, fajnie jest. W drodze Ludi zagaduje dziadka na rowerze i tak sobie jadą i gadają. W końcu wszyscy wdaliśmy się w dyskusję, jest zabawnie, dziadek tłumaczy jak jechać. Wyprzedzamy go, a po jakimś czasie nie wiadomo jak, spotykamy go w Orzechowie. Jak to się stało, że był tu niemal na równi z nami, jadąc na ukrainie? A wcale się nie guzdraliśmy :). To pewnie był jakiś anioł? Jakbym był aniołem to też bym tak potrafił.
W Ustce dziewczyny załatwiają sprawy z PKP (powrót do domu ze Świnoujścia). Mi jest jakoś nie w smak, bo dopiero co się zaczęło, a już kupowanie biletów na powrót?
Ludi kupiła dętkę i oponę. Jedziemy do latarni. Na promenadzie sielska atmosfera, na statku wikingów wodzirej zabawia towarzystwa przy nutach disco-polo.
To tutaj, wyjeżdżając z Ustki, źle pojechaliśmy i wjechaliśmy w jakąś wojskową drogę prowadzącą do szlabanu ze znakiem „przejścia nie ma”. W budce strażniczej jakiś niemiły cywil grubiańsko odpowiada na pytania. Wracamy. Nadrobiliśmy z 5 kilometrów. Gdzieś tam po drodze znowu mam „zejście”, chce mi się spać, więc lecą kolejne dwa energy drinki.
W którejś tam miejscowości w drodze do Jarosławca, przejmujemy kilka cięższych rzeczy od Ali, gdyż nawet obniżając prędkość do 12 km/h, Ala zostaje z tyłu (kolano). Przed Łąckiem i Jezierzanami, zastajemy remont drogi. Samochody mają objazd, ale nie rowery :). W Jezierzanach, 5 km od Jarosławca, idzie facet z lodem. Już był wieczór, a sklepu nie widać… Nie dowiedzieliśmy się skąd miał tego loda. Natomiast ja znalazłem pod kolanem niespodziankę – kleszczyka. Pęsetką wyciągam pajączka spod kolana i jedziemy dalej. W Jarosławcu nie dostaniemy pieczątki latarnianej – zamknęli pół godziny temu i nie otworzą – Sick! Robimy fotkę i idziemy na pyszne gofry.
Decydujemy się jechać dalej. Celem jest Darłówko. Znam piękną miejscówkę na nocleg z widokiem na Bałtyk. Jest już półmrok, gdy wjeżdżamy do lasu między J. Kopań a morzem. Wieje bardzo, ale sucho, więc nie jest szczególnie zimno. Droga w miarę przejezdna. Po drodze przejmuję dodatkowe butelki z wodą od dziewczyn, jak juczny wielbłąd (miałem ich w sumie 7), bo im spadały, a było ciemno i późno. Wszystko poszło na bagażnik. Zatrzymujemy się przy wejściu na plażę, gdyż jest bardzo blisko morza i zupełnie płasko. Jest super! Każdy robi to co lubi – Ludi moczy nogi, Ala podziwia widoki, a ja robię Mickiewicza popadając w zadumę… Przejeżdżamy przez przesmyk do jeziora (kładka, piach). Oj pamiętam ten przesmyk z 2009 r. Ale wtedy jechałem w przeciwną stronę i było rano, słońce pięknie grzało. Nie chciało się stąd ruszać.
Przed Darłówkiem szukamy mojego dawnego miejsca na nocleg zupełnie po ciemku. Trochę pozmieniała się tu szata roślinna, więc łatwo nie było. Ale udało się rozbić na górce z widokiem na morze. Rano będziemy podziwiać? Oo! W dole słychać i widać idących trzech pijanych kolesi z latarkami! Drą się przy tym wniebogłosy. Gdyby zauważyli nasze światła i postanowili dostać się na górę, mogłoby być nieprzyjemnie. Pogasiliśmy zawczasu latarki. Przeszli, nie zauważyli. Znowu mój butelkowy prysznic. Bardzo nieprzyjemny, bo było jeszcze zimniej, niż na dziko na wydmach i do tego ten wiatr. Ale odświeżyłem się i do namiotu!
Statystyki: