15.07.2016 r. – Dzień 6
Pobudka o 7:00. Szemrana kobieta znowu się wścibsko dopytuje – „mieliście o 7:00 wyjechać, chyba dobrze wam się spało”?. Robię śniadanie, parzę herbatę, morale zwiększa muzyka z komórki :). Ciuchy niestety nie wyschły. Wyjeżdżamy o 10, czyli dość wcześnie. Jedziemy do Kołobrzegu. Droga rowerowa R10 bardzo ładna. Przed miastem zatrzymujemy się na plaży, gdzie prosimy starszego pana, aby zrobił nam zdjęcie (dotykowym telefonem). Dziadek robi… – „widzę siebie” – mówi. Więc poprawiam, bo wyłączył. Za chwilę: „za dużo przycisków, zablokuj pan to!” Dziadek się denerwuje, ja wpadam w dziki śmiech, jak kretyn. Zrobił kilka zdjęć, część z palcem na obiektywie, ale jedno wyszło dobrze :). Dziękujemy ładnie. Pan był sympatyczny.
W Kołobrzegu dostajemy przed latarnią bardzo brzydką pieczątkę, kolejka na latarnię bardzo długa. Zgarnęliśmy też keszyka :).
Pod parasolami z widokiem na morze zjedliśmy naleśniki z owocami i serem. Do tego kawka dla energii. Mnóstwo ludzi, uciekamy!
Jedziemy głównie szlakiem R10. Jest on miejscami trochę męczący – betonowe drogi, mnóstwo ludzi, ale za to podziwiamy piękne widoki na morze. W Dźwirzynie szukamy igły z nitką. W sklepie spożywczym pani z wielką pewnością siebie mówi, że pasmanteria to w biedronce! Nitki były jednak w namiocie za dyskontem. A potrzebowaliśmy ich, żeby zszyć sakwę, której puściły szwy w nocy w lesie. W Mrzeżynie zatrzymujemy się na obiad w lokalu u ujścia Regi do morza (miejsce skądinąd mi znane). Jemy dorsza z frytkami i surówką + piwko zielone irlandzkie i piwo z sokiem. Bardzo ładne to Mrzeżyno. Małe, spokojne, słoneczne, kolorowe… Po jedzeniu zapada decyzja – smażing-plażing, bo niebo zrobiło się bezchmurne, a mamy dobry czas jazdy. Gramolimy się z rowerami po piachu, jadąc chwilę przy samym morzu. Po 10 minutach Ludi – pierwszy wnerw i pretensje do mnie, że ona nie ma siły i „ile jeszcze zamierzam jechać?!” Dobra. Rozkładamy się. Ja próbuję spać, Ludi pisze pamiętnik. Nie pozwala mi zasnąć szczekający labrador i dziecko z grającym keyboardem-zabawką. Wieje nieprzyjemny wiaterek, zamiast się opalić, zmarzłem. Kiedy wstałem, ludzi na plaży już nie było, a Ludi ubrana. Rzeczywiście musiało się zrobić zimno. Wchodzimy na górę po piachu – znowu wnerw Ludi, że nie ma siły i „właśnie dlatego nie chodzi na siłownię, żeby się nie męczyć, a bieganie nie męczy!”. Cały czas słyszę też o bolących „czwórkach”, czyli mięśniach ud (ale to już chyba nie narzekanie). Wjechaliśmy na ciekawą drogę, najpierw z płyt, potem kocich łbów. I zmuszeni byliśmy jechać po nich dość długo. O matko! Co tam się działo! Kolejny dziś wnerw Ludi – „Kto zrobił taką drogę rowerową?!” W końcu jej przechodzi, o czym sama mnie informuje :). Po drodze jeszcze posłucham o instagramie i „followingu” – to tak na pocieszenie :). W Niechorzu zaliczamy kolejną latarnię. Którą to już? Nawet nie liczę, ale ponoć najładniejsza w Polsce. Zdjęcie robi nam z łaską jakiś nieprzyjemny pan.
Kawka niedaleko latarni ultra mała i droga – 6 zł! Ale za to za nami siedzi śmieszne towarzystwo :). Słyszę taki tekst: „10 kg ryb w kuchni w pensjonacie? – ta kuchnia jest nie tylko dla was!” W Rewalu zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową, no bo te klify i piękne widoki? Tutaj już miły pan, który sam nam zaproponował, że zrobi zdjęcie, gdy widział jak się „męczymy” :).
Na promenadach niemożliwie dużo ludzi, nie ma jak przejechać, często gwałtowanie hamuję przed dziećmi, które niespodziewanie skręcają mi w ostatniej chwili pod koła, jeżdżąc na gokartach. W ogóle mam wrażenie, że zachodnia część wybrzeża jest bardziej zatłoczona, niż wschodnia.
Jadąc do Trzęsacza stwierdziłem, że jest to najpiękniejsza chyba polska część nadmorskiego szlaku R10. Jedzie się malutką dróżką po klifie tuż przy morzu. Miejscami jest trochę wąsko, ale da się przejechać. Ludi śmieje się z ruin kościoła, bo w sumie został tylko fragment ściany.
Dalej jedziemy do Dziwnówka. Tutaj też przyjemna droga przez las, ubita, malownicza, niemonotonna. Na miejscu szukamy pola namiotowego. Dzwonię do szefa jakiegoś kempingu, dowiaduję się, że kiepsko tu z polami. Robimy więc zakupy w małym, kiepsko zaopatrzonym i drogim sklepie i jedziemy do Międzywodzia. Tutaj, na ul. Sportowej, pole na polu. Wszystko jakoś tak pozapychane przez auta i turystów. Na wybranym polu mamy do czynienia z dziwną kobietą z recepcji, która pokazuje nam gdzie możemy się rozbić i uparcie czeka, aż wybierzemy sobie miejsce, mimo, że to było z dala, w lasku i gdzie byśmy się nie rozbili, nikomu by to nie przeszkadzało. Następnie o 23:00 łazi z latarką i „sprawdza”, rzekomo nie nas… Odgrzewamy sobie gołąbki i gadamy o Teście Talentów Gallupa oraz, ma się rozumieć, o talentach. Ludi stwierdza, ku mojemu zdziwieniu, że „mężczyźni w świecie mają gorzej od kobiet, bo muszą wyżywić rodzinę, być twardzi, nie mogą pozwalać sobie na słabości. A kobiety mogą pracować jeśli chcą albo nie, chcą mieć dzieci, to mają”.
Po prysznicu padam na materac i zasypiam (pozwoliłem sobie na odrobinę słabości 🙂 ).
Statystyki: