Dzień drugi – 03.08. 2015 r.
Poranek przywitał nas wspaniałym, bezchmurnym niebem i upałem.
W końcu! – myślę sobie. Na niebie nie widać „chemitrials”, czyli rzekomych smug kondensacyjnych zostawianych przez samoloty (w rzeczywistości celowo rozpylanych na globalną skalę przez NATO-wskie samoloty jakichś substancji, związanych z amerykańską geoinżynierią, z których powstają chmury, a następnie całe niebo pokrywa mleczna zasłona – drażni mnie to niesamowicie, bo te substancje to, wg różnych źródeł, metale ciężkie, które później wszyscy wdychamy). A dlaczego tutaj tego nie ma? Można się tylko domyślać, że władze rosyjskie nie wyraziłyby zgody na takie działania ze strony NATO na terenach, które co by nie powiedzieć, do Zachody jeszcze nie należą. Tak, tak – nie wszystko co przychodzi do nas z Zachodu jest dobre. Wręcz przeciwnie – wg mnie dociera więcej syfu, niż czegoś pożytecznego.
Zbieramy się i jedziemy. Stąd do granicy z Mołdawią jest rzut beretem. Po drodze mijamy przyjemne wioski i straganiki z lokalnymi wyrobami oraz owocami. W miejscowości Nowosielica spotyka mnie miła niespodzianka – sklep komputerowo-fotograficzny, gdzie są karty microSD do mojej kamerki! W dodatku sprzedawca obniża mi trochę cenę. Bałem się, że na tym odludziu nie znajdę w miasteczkach sklepów ze sprzętem IT. Jest dobrze. Kawałek dalej, w Tarasivtsi, zatrzymujemy się w bufecie. Grzesiek poleca mi czeburaki – pierogi smażone w głębokim oleju z różnym nadzieniem – mielonym mięsem, ziemniakami lub serem. Dobre, ale okropnie tłuste. Jedząc, widzimy, że zatrzymuje się marszrutka retro:
Dojeżdżamy do granicy z Mołdawią. Gładko poszło.
Zaczynają się pojawiać zwierzęta na drodze i widoki, jak na polskiej wsi, ale 20 lat wcześniej.
Teren pagórkowaty, zgodny z opisami no i dziury w drogach, tak jak na Ukrainie.
Długo nie jedziemy, bo w małej wiosce za Lipkanami – Pererita – zaczepiają nas jadący samochodem młodzi Mołdawianie. Najpierw raz. Potem znowu podjeżdżają i gorąco zapraszają na wino czy coś tam? :). Skończyło się tak, że przyjmujemy propozycję Ivana i Victora i dosiadamy się do stolika przy sklepiku wioskowym.
Victor przedstawia nam swoją dziewczynę i znajomych, rodzinę. Ivan leci po domowe wino w plastikowej butelce. Ciężko idzie komunikacja. Młodsi ponoć uczą się francuskiego w szkole, po angielsku nic. Ale nadrabiamy toastami i uśmiechami oraz mową na migi. Podziwiają mój rower, Grześka nie :). Aczkolwiek często się zastanawiam czy również nie lepiej brać w podróż starego grata? Jest sielankowo. Czuję się co najmniej tak dobrze, jak u mojej babci na wsi. Proponują nocleg – nie chcemy, bo mamy za mało kilometrów zrobionych tego dnia. No to następna propozycja – jakiś zamek 1 km stąd. Pererita położona jest w Besarabii, gdzie spotykają się granice Ukrainy, Mołdawii i Rumunii. Wioska leży nad brzegiem rzeki Prut, która stanowi granicę z Rumunią. Ivan i Victor, jadąc z przodu swoją bryką i krzycząc wychylając się z okien samochodu, jak jacyś bojownicy, ściągnęli nas w miejsce, gdzie rzeka tworzy naturalne, ogromne zakole, a gdzie niegdyś stał zamek. Warownia została zdobyta i zburzona w 1621 r. przez wojska tureckie kierujące się w stronę Chocimia. Nie dojrzeliśmy nawet śladu po niej, ale oczom naszym ukazała się piękna dolina rzeki Prut (na satelitarnej mapie Google pięknie widać jak ogromne to musiało być zamczysko). Zjechaliśmy do niej z dość wysoka, bo chłopaki proponowali pływanie. Grzechu nie pływał. Ja wskoczyłem trochę niepewnie, ale w wodzie okazało się płytko i bez wirów. Widzę, że na brzegu coś się dzieje, stoi policja. Wyszliśmy z wody, chłopcy kłócą się ze starszym mundurowym, pokazują na nas, coś tłumaczą, widać, że próbują się dogadać, załagodzić sytuację. Ale co? Co się stało? No bo granica itp. (wtedy o tym zapomniałem jak wchodziłem do wody). Paszporty. No to dajemy paszporty. Sprawdzają. Ja spokojnie się wycieram i czekam co dalej. Młodszy policjant odpuścił, siedzi w aucie i kiwa na starego głową, żeby dał nam spokój. Stary nie odpuszcza gapi się w paszporty, odchodzi gdzieś na bok, niby do kogoś gada przez krótkofalówkę. Ubzdurał sobie następujący problem: dlaczego w paszporcie moim jest pieczątka na granicy Ukrainy z Polską, a u Grześka jej nie ma? Pieczątka nie była w ogóle potrzebna. Ja ją wziąłem na pamiątkę. Zaczęło mnie to irytować. Chwyciłem za swój telefon i mówię, że jak jest problem, to muszę zadzwonić do ambasady. Tu nie ma polskiej ambasady – słyszę. No to dzwonię do konsulatu. Nie, nie, nie ma potrzeby, to rutynowa kontrola. Nagle policjant został cudownie oświecony, wszystko zrozumiał, oddał paszporty i odpuścił. Pojawia się taki oto obrazek: młodszy „inspektor” siedzi w aucie, dłubie słonecznik na luzie, jakby był po cywilu, a starszy gada sobie z Ivanem, który pociąga przy rozmowie z plastikowej butelki winiacza – super. Ktoś musiał złośliwie im podkablować, że w wiosce są obcokrajowcy, bo pofatygowali się zjechać aż tutaj terenowym jeepem. Robimy sobie zdjęcie z chłopakami i wjeżdżamy z powrotem na górę.
Pożegnaniom na górze i przeprosinom za żądnych łapówek policjantów – wizytówkę wioski, nie było końca, ale czas było jechać, szukać noclegu. Nie żałuję. Była przygoda, jest co opisywać :). Naszych gospodarzy mam na FB. Zatrzymaliśmy się 10 km dalej, aby przenocować na jakimś polu. Po drodze kupiłem jakąś białą kiełbasę, bo chciałem mięso, a w lokalnym sklepiku nie widziałem nic ciekawego. Kiełbasa była obrzydliwa. Nie dojadłem jej. W następnych dniach już nie kupowałem mięsa. Białko uzupełniałem kefirami.
Statystyki: