Dzień szósty – 07.08.2015 r.
Poranna herbata przy muzyce z mojego radia rowerowego. Lampa z nieba od rana. To co wczoraj było wypalane, jeszcze się tli.
I trochę szerszy kadr widokowy, bo za dnia wyglądało to o wiele doskonalej:
Ruszamy. Zaraz, zaraz… Grzesiek zgubił okulary przeciwsłoneczne za 200 zł. Ale wraca na „kemping” i je odnajduje. Jedziemy drogą i oto widzimy coś takiego. Idzie sobie koń, ciągnąc wóz, na którym nie ma woźnicy, tylko trochę siana. Podszedł pod bramę…
Myślę sobie – wytresowany czy co? Po podjechaniu bliżej zagadka się rozwiązała:
Myśleliśmy, że może nieboszczyk, ale Pan w międzyczasie dwa razy się podniósł i opadł bezwładnie, więc nie wnikaliśmy.
W miejscowości Furceni podziwiamy monastyr, którego złote kopuły wznoszą się nad wioską i jemy przy sklepie drugie śniadanie. Kefir w worku jest, kubeczek plastikowy do kefiru też dostałem, jak poprosiłem.
Naszym celem na dziś jest znana atrakcja turystyczna – monastyr na wzgórzu Orheiul Vechi oraz stolica – Kiszyniów. U podnóża owego wzgórza rozciąga się piękna dolina rzeki Raut. Wygląda to na mapie tak:
Czyli wszystko otaczają wzgórza i rzeka, a w środku na dole są pola uprawne i winorośla. Przepiękne widoki! Widok z drogi na wzgórza otaczające dolinę. W oddali widać monastyr.
Zjazd do doliny filmowałem kamerką zaczepioną na kapeluszu. Na dole trochę się przestraszyłem, bo myślałem, że się nie nagrało. Rzecz dotyczy technikaliów związanych z kamerą i bezprzewodowym pilotem do niej w zegarku. Niby pilot ma diody sygnalizujące pracę, ale w słońcu w ogóle tych światełek nie widać! Muszę to zostawić do działu poświęconego testom sprzętu. Wjeżdżamy z doliny na wzgórze z monastyrem…
Było dość stromo i wysoko
Na dziedzińcu świątyni:
Pokusiłem się też zrobić trochę zdjęć po drodze za monastyrem, ponieważ krajobraz mołdawski trochę się zmienił. Jechaliśmy cały czas na południe ku Morzu Czarnemu, więc krajobraz zaczął się stawać bardziej egzotyczny, podobny do greckiego czy czarnogórskiego.
I ten żar z nieba. Mimo kapelusza zaczynała mnie boleć głowa, bo już dłuższy czas nie było studni. Siodełka rowerów przy postojach momentalnie stawały się parzące. W Mascauti znaleźliśmy piękną studnię na środku wioskowego ryneczku. Oczywiście było polewanie wodą i te sprawy.
Jakaś niemiła starsza babka za ladą w sklepie. Zachowywała się jak zatwardziała, sztywna w schematach, nauczycielka języka rosyjskiego. Wyjeżdżając z tej mieściny Grzesiek pojechał przodem szosą pod górkę. A ja się zatrzymałem, bo sądząc po kierunku, wracaliśmy się zamiast jechać w stronę Kiszyniowa. Patrzę na GPS-a – rzeczywiście. Trzeba odbić w małą polną drogę prowadzącą prosto na jakieś trawiaste wzgórza. Za Grześkiem nie będę naginał pod tą górę, a na moje wołanie nie reagował, był za daleko. Czekałem pół godziny, już chciałem zatrzymać jakiś samochód, aby mu kierowca przekazał wiadomość, ale jest – wraca. Wjechaliśmy po tych wyschniętych pastwiskach na górę. Łatwo nie było, bo w zasadzie w pewnym momencie ścieżka się skończyła.
Na szczęście dla nas, niedługo potem dojechaliśmy do szerokiej drogi z białego szutru. Chwilę prosto i dłuuugi zjazd!
Zajechaliśmy do sklepu na kwas chlebowy. Udało nam się umknąć zakurzeniu przez ciężarówkę pokroju Kamasa, która chwilę później zjeżdżała z tej drogi, z ogromną prędkością wchodząc w niebezpieczny zakręt. Na zdjęciu widać, że nawet bez pomocy aut, rower i sakwy pokryte są białym pyłem.
Ale spokojnie. Jest na to patent. Stacja benzynowa i wiaderko z płynem i myjką do szyb.
Pod sklepem?
Pojadłszy i wypiwszy kwas chlebowy, ruszyliśmy już główną drogą na Kiszyniów. Droga dobra, asfaltowa, ale mnogo pagórków. Żar leje się z nieba.
Przed samym Kiszyniowem – największy podjazd – dostaliśmy baty, odezwało się kolano. W Kiszyniowie bezwiednie wjechaliśmy na autostradę, która prowadziła w zasadzie do samego centrum. Już nie chciało nam się z niej zjeżdżać – jak nas złapią to zagramy „na krzywy ryj”. To co wyrabiają kierowcy na drogach w stolicy było dla mnie dotąd niespotykane. Na rondzie doszło do takiego wymuszenia, że sekundy dzieliły kierowców od stłuczki. Sfilmowałem to przypadkowo. Drogi dziurawe, często bez poziomych linii. Zatrzymaliśmy się przy jakimś butiku z bułkami. Zaczepia nas miejscowy naciągacz. Najpierw gada o fajkach, potem o dwóch lejach. Grzesiek mówi do niego po polsku – „tam, idź do bogatych”. Za dużo nie pozwiedzaliśmy, w zasadzie nic. Stoimy na skwerku przy stacji kolejowej i dyskutujemy o pociągu pod granicę rumuńską, co by trochę przyśpieszyć naszą wyprawę (każdy miał jakieś zobowiązania po przyjeździe, a baliśmy, że mołdawskie pagórki nas spowolnią). Cel – Kiszyniów w końcu został zaliczony.
Idę na stację wypytać o bilety i możliwość przewozu rowerów. Rozmowa z panią przy kasie po rusku. Ciężko szło, ale przypatrywał się temu starszy pan, który włączył się po angielsku, że może z angielskiego tłumaczyć. Rowery można przewieźć, ale trzeba zapytać o zgodę kierownika wagonu (w Mołdawii, jak i na Ukrainie, każdy wagon ma swojego konduktora). Idę do Grześka. W międzyczasie jeszcze zagadał mnie jakiś młody, podekscytowany rowerzysta. Chłopak startuje w zawodach MTB. Pokazaliśmy mu nasze juczne rowery. Idziemy po bilety. I tu znowu starszy pan się pojawia. Idzie z nami do pociągu, bo mimo, że do odjazdu dwie godziny, pociąg stoi już na peronie. Pan znowu pomaga nam się dogadać z konduktorem. Daje mu w łapę, ale robi to skrycie, tak żebyśmy nie widzieli. Udajemy więc, że nie widzimy. Kanar zgadza się wziąć rowery. Idę więc do kasy, powiedzieć, że kierownik się zgodził i odebrać bilety. Nie popatrzyłem na nr wagonu. Babka daje mi więc pierwszy lepszy nr, oczywiście nie ten, w którym kierownik był „opłacony”. Muszę dodać, że była bardzo nieuprzejma. Cena biletu za 100 km z rowerem – 40 lei, czyli jakieś 9 zł! Na zewnątrz coś jest nie tak. Pojawił się dodatkowy pociąg zasłaniając nasz peron. Szukam przejścia podziemnego – nie ma. No to u góry – też nie ma. Musiałem przejść całą długość pociągu, by dostać się na peron przez tory. Starszy pan łapie się za głowę, gdy widzi nr na naszym bilecie. No nic. Udało się. Siedzimy. W środku parówa, duchota. Pociąg jakby taki trochę nasz osobowy, bez przedziałów, ale z kuszetkami, więc jest ciasno, dziwny układ tych siedzeń. Rowery kazano nam oczywiście rozkręcać. W pociągu złożyliśmy je z powrotem, bo się mieściły całe. Starszy pan pomocnik dosiada się na chwilę do nas. Grzesiek czyta przewodnik po Rumunii, a pan pyta, czy to Biblia? Od razy też mówi, że Biblia to bardzo mądra księga. Spodziewając się o co chodzi albo będzie chodzić, ignorujemy to i zmieniamy temat. Aaaa – pan jeszcze pytał Grześka czy jest protestantem, więc zapytałem czy on jest – okazało się, że to Adwentysta Dnia Siódmego. Uczył się angielskiego nie w szkole, ale sam dla siebie. Pogadali, pogadali o planach, o granicy, o podróży, starszy, miły pan się ukłonił, życzył szerokiej drogi i sobie poszedł (Grzesiek go zbywał, gdy próbował nawiązać religijną polemikę – powiedział, że nie chodzi do kościoła i go to nie interesuje). Jedziemy. Naprzeciwko nas siedzi młody chłopak, bez koszulki. Robi sobie bułki z pasztetem. Następnie przez całą drogę dłubie słonecznik. Udało mi się przysnąć. Przed końcem podróży udało mi się trochę rozejrzeć po pociągu. Pojazd postsowiecki. Można sobie zalać kawę, herbatę wodą z pieca-boilera:
Parlita – stacja docelowa. Godz. ok. 23:00. Konduktor usilnie nam pomaga wydostać się z rowerami z wagonu. Prawie nas wyrzucił, pomimo, iż wypakowywanie zajęło nam nie więcej, jak minutę. Nie wiem gdzie ci konduktorzy tak się śpieszą i to zarówno w Mołdawii, jak i na Ukrainie – wszędzie było – bistra! Odczuwam ból kolana. Na stacji, tuż po odjeździe pociągu, zgasili nam lampy. Ciemno jak w d… Nie zdążyliśmy założyć sakw, pomagamy sobie czołówkami. Tarabanimy się w ciemnościach, po schodach na ulicę. O północy jesteśmy na stacji Lukoil po coś do jedzenia. Zamknięte. Jakaś awaria. Ma być czynne za 20 minut. Trwało to ze 40 minut. Grzesiek chciał wodę z kranu do picia, ale ponoć śmierdziała jajkiem. Za miasteczkiem szukamy pola na nocleg. Miejscówka nie najlepsza, ale już późno. W oddali jeździ kombajn po polu. Chyba nas zauważył, bo zgasił światła. Rozbijamy się po omacku na miedzy między drogą, a polem kukurydzy. Przy noclegach na dziko im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Pod wpływem różnych doświadczeń, wyznaję zasadę, że albo na podwórku gospodarza albo zupełnie na dziko – nic pośredniego, gdyż w najlepszym przypadku miejscowi imprezowicze nie dadzą po prostu spać. Noc spokojna. Mam rozładowany powerbank…
Statystyki: