Dzień ósmy – 09.08.2015 r.
Żar z nieba leje się od rana na wzgórzu. Grzesiek oczywiście wcześniej spakowany „idzie do cienia”.
Tak, tak. To nie jest suszenie namiotu, tylko robienie sobie z niego cienia.
Pomyliliśmy drogi. Jedziemy kawałek przez pastwiska do równoległej trasy. Leje się ze mnie. Droga z wiatrem, raczej równa lub prowadząca w dół. Zjeżdżamy z pasma górskiego, na które wczoraj, tuż po przekroczeniu granicy mozolnie się wdrapywaliśmy.
Zaczynają się wyschnięte, ogromne pastwiska. Przez drogę przechodzi nam stado gęsi. Mijamy dużo krów, koni, owiec, gęsi i indyków.
Na pustkowiu widać drewniane wiatrołapy albo też ściany tworzące cień dla bydła.
Przy sklepach ludzie się nami interesują, pełno facetów i piwkowego towarzystwa (jest niedziela). Co chwila sklep i co chwila piwo w tym sklepie (Grzesiek). Przy pierwszym sklepie dosiada się do piwa duży, starszy facet. Non stop gada. Nic nie rozumiemy, ale on nadal gada. Grzebię w ustawieniach Internetu (bo nadal go nie ma), denerwuję się, a gość dalej nadaje. Zwraca nam uwagę na psa z kolorowymi oczami – jedno ma niebieskie, a drugie brązowe:
W tym upale ratunkiem miało być dla nas widoczne z daleka jezioro.
Niestety okazało się, że jest brudne i mułu w nim po kolana. Wokół zero drzew, zero cienia. Chcieliśmy odpocząć. Robię sobie cień z sakw i roweru. Grzesiek nie może, bo nie ma nóżki. Po niecałej godzinie się zwijamy, bo Grzechu boi się udaru.
W następnym sklepie na zewnątrz stoi stół do ping-ponga. Gramy. Później Grzesiek gra z jakimś miejscowym, a ja kręcę filmy i bawię się z małym, rudym kotkiem.
Pod trzecim sklepem dużo starszych dżentelmenów z piwami oraz młodzież. Sprzedawca mówi po angielsku. Student. Jemy. Jesteśmy przedmiotem rozmów. Podchodzi odważniejszy gość i zagaduje po hiszpańsku. Zbiera się cała ferajna. Uciekamy stamtąd, gdyż przeczuwamy, że atmosfera może się zrobić niemiła. W czwartym sklepie młoda kobieta (w końcu). Mówi po angielsku i od razu podkreśla, że nie pracuje tu na co dzień, lecz w Niemczech, gdzie jest lekarzem. Tutaj przyjechała na urlop odwiedzić rodziców.
Rozbijamy się za wioską, przy drodze za nasypem, tak, że nas nie widać z drogi. Gotujemy. Jest wcześnie – 20:30, słońce jeszcze wysoko. Dziś zmieniliśmy czas na polski i zyskujemy godzinę jasności. Myję się więc za dnia, zatrzymuje się samochód, słychać głosy ludzkie, a ja jestem goły! Coś idzie przez kukurydzę. Myślałem, że to człowiek, ale było to jakieś zwierzę. Samochód odjechał, mogłem dokończyć „prysznic”. Na koniec dnia przemyślenia o rumuńskich, bardzo dobrych drogach…
Statystyki: