Dzień dziesiąty – 11.08.2015 r.
Noc była spokojna. Nad ranem, pierwszy raz odkąd tu jesteśmy, pojawiły się lekkie chmury na niebie, więc dobrze nam się spało.
Tuż po wyjściu z namiotu rozglądam się po okolicy i widzę piękne słoneczniki, a w oddali widok na Suczawę. Odbieram powerbanka i pijemy na stacji kawę. Robię małe pranie. Do Suczawy spory podjazd. Miasto usytuowane jest na górce. Po drodze spadają mi z bagażnika na szosę suszące się, czyste ciuchy. Pierwszy obiekt zaliczony w Suczawie to cmentarz i monastyr. Jedziemy zobaczyć jeszcze kilka zabytków i pozwiedzać miasto. Wszystko jest, nawet drogi rowerowe!
Wjechawszy dość długą drogą na górę, oczom naszym ukazała się monumentalna świątynia – Catedrala Ortodoxă. Katedra robi wrażenie!
Kolejny obiekt to znajdujący się na obrzeżach miasta XV-wieczny ormiański monastyr Zamca. Przed obiektem stoi piękna plebania. Aż zrobiłem zdjęcie:
Dookoła monastyru mur obronny. Na dziedzińcu pusto. Dochodzi później starsze małżeństwo po wodę ze studni.
Pojeździliśmy trochę po rynku. Miasto jest ładne. Dużo zabytków.
Następnie ruszyliśmy do zamku, zwane Twierdzą Tronową (Cetatea de Scaun). Warownia pochodząca z końca XIV w., rozbudowana w XV w., a następnie zniszczona w XVII w. Przy punkcie widokowym jest kranik z wodą do picia – nie omieszkaliśmy skorzystać.
Tak się jedzie przez tą Suczawę i co chwila widać jakąś cerkiew. Wszystkie piękne, zwłaszcza w słońcu.
Kierowaliśmy się do jakiegoś baru… No i bingo! Trafiliśmy do czegoś w rodzaju baru mlecznego/bistro. Niestety do najtańszych nie należał. Za filet z bułką zapłaciłem 9 zł. Tak, tak, Rumunia to nie Ukraina ani Mołdawia. Tutaj ceny są takie jak u nas lub wyższe. Najdroższy jest nabiał – mleko, biały ser, maślanki – za to wszystko zapłacimy dwa razy więcej, niż w Polsce (nawet za te same towary ze znanych sieciówek). Do tej pory nie wiem czemu akurat nabiał jest tutaj taki drogi? Tyle krów się pasie, owiec? Może nikt tego nie kupuje, bo każdy ma swoje?
W tym barze zabrakło mi waluty. Kantor był już zamknięty. Idę do banku. Jaki nieuprzejmy dziad w okienku! Patrzy na mnie, czyści pieniądze, które mu dałem, następnie kilka razy sprawdza pod ultrafioletem i żąda paszportu (a to była jakaś drobna suma).
Robimy sobie siestę. W parku wypijamy piwo. Kładę się na macie i śpię godzinę. Bo odpoczynku odzyskuję siły witalne i bardzo dobre samopoczucie. Patrzę na budynek po przeciwnej stornie ulicy:
Dom Polski – a to ci niespodzianka. Jedziemy do Seret przy granicy z Ukrainą. Jest tak: jedziemy 40 km w okropnym upale, górka za górką, ale to główna droga, więc dobra. Jest niebezpiecznie, bo jedzie tir za tirem i hałas.
W Seret wydaję resztkę rumuńskich pieniędzy na żelki. Nie dość, że półlitrowy kefir kosztował 3 zł, to jeszcze mnie baba oszukała na żelkach.
Na granicy obsługuje nas, znaczy kontroluje prześliczna ukraińska celniczka. Niestety nie zrobiłem zdjęcia, bo wszyscy strażnicy mają tam kałasznikowy. Ukraina – zaczęły się pojawiać znowu ładne dziewczyny! Jako Polacy (chyba – nie to żebym miał o sobie wysokie mniemanie) zostajemy bardzo szybko przepuszczeni i poza kolejnością. Ale tuż za ostatnim szlabanem słyszymy: Gdzje? Nazad! Druga pieczątka na karteluszce – nie ma. Grzesiek wrócił i zdobył. Jedziemy. Kurcze wokół pustki, nie ma sklepów. Postanawiamy wjechać w głąb małej wioski. Jest postój dla tirów, knajpka, hotelik! Super! Obsługuje nas miła właścicielka i jej córka (nie chcę się powtarzać, pisząc, że ładna, przyjmijmy że zdecydowana większość Ukrainek jest ładnych). Pani starsza traktuje nas jak dzieci ? ?tu sobie rączki umyją?, itd. Siedzimy sobie przy stole na zewnątrz. Dookoła pełno psów i piesków. Za 10 zł dostaję kawał świeżej wieprzowiny (gulasz), ziemniaczane talarki, kapustę z oliwą i koperkiem oraz lane piwo Lwowskie. To wszystko za jedyne 10 zł, tuż przy granicy!
Nocujemy zaraz za wsią na polu. Noc bardzo spokojna. Taki widoczek kojarzący mi się z filmem Ogniem i mieczem:
Statystyki:
[endomondowp type=’workout’ workout_id=’745276729′ ]