Dzień jedenasty – 12.08.2015 r.
Poranek bardzo przyjemny. Mimo, że grzeje słońce, nie jest tak duszno i gorąco jak wcześniej. Zajeżdżamy znowu w jakiejś wiosce do zajazdu dla tirów. Jemy jajecznicę z trzech jajek (przesadnie tłusta), chleb i espresso za 18 h. Fanta 1 l ? 11 h, czyli 1,98 zł! Da się taniej? Da! Ciekawe jaki jest koszt wyprodukowania jednego litra fanty?Wolę nie myśleć i się nie denerwować patrząc na polskie ceny tego amerykańskiego syfu! Prowadzimy z Grześkiem przy śniadaniu rozmowy polityczne o Ruskich, Ukrainie i Gruzji. Ruszamy do Czerniowców, skąd z powrotem do domu udamy się dostępnymi środkami lokomocji. Droga nieziemsko dziurawa! Zatrzymujemy się na firmowej stacji paliw. Obsługa wypytuje o rowery. Myjemy sakwy i rowery myjką o szyb. Piorę dużo ubrań. W czasie jazdy raz po raz spada mi na jezdnię mokry T-shirt, którego przypinam sobie ekspanderem do sakwy.
W przedmieściach Czerniowców zatrzymujemy się na zimny kwas chlebowy z beczki. Jest pyszny! Rewelacyjnie gasi pragnienie! (lepiej, niż fanta).
Przez całe centrum kilometrami ciągnie się dziwaczny i niewygodny bruk.
Zatrzymujemy się w cieniu pomnika, gdyż żar leje się z nieba. Gdy Grzesiek idzie do sklepu, ja postanawiam zrobić kilka fotek zabytkowych, pięknie zdobionych kamienic.
Siedzimy sobie pod pomnikiem, pijemy piwko i jemy ?ciąguty? serowe. Podchodzi do nas dziadek, śmieje się i pyta: A wy tak pijecie sobie piwo, a później kręcicie na rowerach? Niby tak, ale jeszcze podziwiamy dziewczyny J
Jedziemy na stację kupić bilety. Jedno okienko, ogromna kolejka. W końcu otwierają drugie. Pani kasjerka zadaje podróżnym mnóstwo pytań, za nim sprzeda bilet (domyślam się, że chodzi o różne warianty przedziałów, klas, łóżek). Sprzedaje w końcu nam. Zadaje pytania. Jak się nie rozumiemy, to od razu się niecierpliwi. Udało się. Pociąg jest za godzinę o 15:45. Następny dopiero po północy! Cena: 167 h z rowerem, czyli 28 zł za chyba ponad 300 km! Oczywiście bileterka od razu mówi nam o konieczności składania rowerów ? grrr! Kupujemy prowiant na drogę. W sklepie bardzo nieprzyjemne ekspedientki. Pociąg. Masa ludzi, mamy ostatni wagon. Konduktorzy każą nam odkręcać obydwa koła i rower pakować do przedziału! Zgroza! Do przedziału z czterema kuszetkami! Okazuje się jednak, że do naszego przedziału wsiadają dwie miłe kobietki (matka z córką), które widzieliśmy przy kasie. Wynosimy więc rowery z przedziału na przód wagonu. O! Jest miejsce i jest przejście. Nie możet byt! Przewrażliwieni ci konduktorzy. Później okazało się, że boją się kontroli. W drodze prosili nas żebyśmy czymkolwiek przykryli te rowery, aby podróżni nie pobrudzili sobie bagaży. Było tyle miejsca i rowery były tak ułożone, że nikt nie na pewno by się nie ubrudził. No ale ?kontrol?. Przykryliśmy rowery kocem piknikowym. Jest dobrze. Wchodzę do przedziału, uderzam się w głowę o te górne prycze. Za chwilę poprawka. Kobietki się śmieją, ja też ? kontakt nawiązany, robi się przyjemna atmosfera. Chwilę rozmawiamy. Mówię im, że w polskich pociągach są już nawet wagony dla rowerzystów. U nich nie ma. Konduktorzy sprawdzają powtórnie bilety. Bilety są zabierane. Ci kierownicy byli dość uprzejmi. Bo zabawie z rowerami, pani konduktor pokazała mi toaletę, gdzie mogłem sobie umyć ręce (jak mama). Ponieważ pomieszczenie było dość duże, a z kranu leciała woda, ogoliłem się i umyłem. Duchota straszna. Miała działać klima, ale coś słabo. Okien otwierać nie można. Ale miła niespodzianka ? konduktor pyta czy chcemy herbatę albo kawę (w cenie biletu). Kawę dostaliśmy w kultowych szklankach:
Lwów. Z pociągu wyskakuje za nami dziewczyna z przedziału. Nie zostawiła mi chusteczki z inicjałami. Dała narzędzia, które przypadkowo zostawiłem w przedziale. Ponieważ za dobrze szło z tym transportem, we Lwowie musiało się popsuć. Jesteśmy tam wieczorem. Ostatnia marszrutka do granicy odjechała, kierowca nie chciał zabrać rowerów. Czekaliśmy z nadzieją jeszcze 2 godziny, że jeszcze będą busy do Medyki ? guzik. Podchodzi do nas typ i mówi, że jego kumpel jedzie z przyczepką o 4:30 i może nas zabrać za 300 h do Przemyśla. Nie podoba nam się ta cena, choć jak na polskie realia jest niska (taksówka). Poszliśmy popić i pojeść. Pizzeria. Miała być jedna duża pizza zrobiona z dwóch różnych po połowie. Patrzę na rachunek. Chłopak policzył mi za dwie duże i to nie była pomyłka. Wkurzyłem się, bo przynieśli jedną. Po wyjaśnieniach upiekli drugą. Miałem mięsną i bardzo żałowałem. Na Ukrainie wszystko jest obrzydliwie tłuste. Pizza mięsna ze wstrętnym mięsem wątpliwej jakości, boczkiem, salami, wszystko aż kipi od tłuszczu. Po 1:00 w nocy nadal dużo się działo na dworcu. Był nawet otwarty jeden sklep spożywczy. Obsługiwała go pani, która siedząc i ględząc z koleżankami na zewnątrz, miała niezły ubaw robiąc klientów non stop w konia, że rzekomo zamknięte. Zamiast piwa, kupiłem Grześkowi przez pomyłkę oranżadę. Poszliśmy w końcu spać na dworcu. Ławek nigdzie nie było. Studenci siedzieli z laptopami na podłodze. Rozłożyliśmy więc koce na kaflach na wysoki połysk i spaliśmy 3 godz. pod gniazdkiem, gdzie był prąd. Mam wrażenie, że w Polsce gniazdka elektryczne na stacjach to wciąż abstrakcja.
Statystyki:
[endomondowp type=’workout’ workout_id=’580035367′ ]
[endomondowp type=’workout’ workout_id=’580502087′ ]