Lipawa – 20.08.2015 r. – Dzień drugi podróży przez państwa inflanckie.
Tego dnia zaplanowaliśmy nie dojechać jeszcze do miejscowości Lipawa na Łotwie, ale rozbić się na polu namiotowym przed miastem, aby następnego dnia spokojnie pozwiedzać wybrane, będąc jeszcze w Polsce, atrakcje. Mieliśmy do przejechania jakieś 90 km. Droga mijała bardzo przyjemnie aż do granicy z Łotwą. Zero wzniesień, teren idealnie płaski! Trasa przy samym brzegu morza i przez nadmorskie, małe, turystyczne miasteczka z doskonałymi ścieżkami rowerowymi.
W miejscowości Święta, kilkanaście kilometrów przed granicą z Łotwą, zatrzymaliśmy się przy ulicznym kramie z kwasem chlebowym. Trzeba przyznać, że był porządnie schłodzony i wyborny!
W tej samej miejscowości przejechaliśmy także przez bardzo urokliwy mostek nad rzeką o tej samej nazwie, co miasteczko – Święta.
Gdy dotarliśmy do Łatowy, zaczęły się remonty drogowe. Całe kilometry jednego pasa pozrywane i trzeba było się dzielić pozostałym fragmentem drogi z ciężarówkami i innymi pojazdami. Problem polegał na tym, że nie były to incydentalne roboty. Dosłownie co chwila był dostępny tylko jeden pas na i tak wąskiej szosie. Po kilkudziesięciu kilometrach takiej jazdy i uciekania na pobocze przed ciężarówkami, mieliśmy dość. Próbowałem znaleźć alternatywną drogę szutrową przez lasy. Na moich mapach w nawigacji, nawet przy największym powiększeniu, miałem pewne wątpliwości, co do przejezdności niektórych polnych dróżek. No i skończyło się to tak, że dotarliśmy po 8 km przez pola do miejsca, które przecinał rów melioracyjny albo nawet – nazwijmy to rzeka – głębokie i szerokie koryto. Nie dało się przejść, trzeba było wracać. Nie dałem za wygraną i w drodze powrotnej nadal szukałem przejścia. W efekcie wylądowaliśmy z rowerami na ogromnych pastwiskach, w trawie po pas.
Ja – jak ja – sam nas wpakowałem w te „maliny”, więc przemilczałem sprawę, ale czekałem tylko aż Marta nie wytrzyma i wybuchnie, zezłoszczona całą sytuacją. Trochę się zawiodłem – nie wybuchła – i nawet potrafiła się śmiać do kamery :).
Wróciliśmy do szosy. Nasze „brodzenie” widać na mapce na dole posta. Litwa, Łotwa i Estonia mają generalnie dobre, a nawet bardzo dobre drogi główne, ale to, co odróżnia te państwa chociażby od Polski, to trasy poboczne. Boczne drogi dojazdowe nie są w ogóle asfaltowe. Sam szuter. W dodatku biały. Każdy przejazd samochodu pozostawia chmurę białego pyłu. Kurz ten oczywiście osiada na twarzach, włosach, rowerach i sakwach.
W końcu dojechaliśmy po tej remontowanej szosie do miejsca, w którym można było odbić do wioski Jürmalciems. Była to jazda po białym szutrze z dziurami i koleinami po traktorach. Będąc w wiosce, nie wiedzieliśmy czy to już centrum czy nie. Prawie nikogo nie widać, zabudowania jak w Bullerbyn. Szukamy sklepu, bo było to już pod koniec dnia i byliśmy głodni (wcześniej po drodze sklepu nie było). O! Przystanek jest i jedzie autobus szkolny. Czyli musi tu gdzieś być spożywczak! Gdyby nie dwoje ludzi z lodami, nie znaleźlibyśmy sklepu. Zero reklam! Ani przed sklepem, ani na sklepie! Dla mnie szok. Budynek jak każdy inny dom – drewniany, niczym nie wyróżniający się, w dodatku w jakimś podwórzu. Nie wiem dlaczego, ale nie zrobiłem zdjęcia. Za to w środku… – noo! To już jest sklep! Znane marki, lodówki, obok spożywczych produktów także chemia. Taki nasz G-S-ik. Ceny różne. Generalnie wyższe, niż w Polsce, ale można znaleźć produkty w podobnych cenach. Waluta, tak jak na Litwie – euro. Niektórzy ludzie tutaj potrafią mówić po angielsku. To ważna informacja, gdyż np. na Litwie jest z tym problem – rosyjski da, angielski – niet. Pod sklepem zagadywał nas jakiś miejscowy pan po angielsku. Wyjeżdżając z tej wioski, szutrem do głównej drogi, jeszcze trochę się pomęczyliśmy, ale będąc już na szosie, nadrobiliśmy straty w prędkości średniej – szło jak po maśle.
Dotarliśmy na pole namiotowe już późnym wieczorem. Bardzo przyjemny, nieduży, zadbany teren. Oprócz nas, jeden namiot. Koszt – 5 ? za osobę i to nie było dużo, jak na inflanckie ceny! Marta ugotowała nam makaron z sosem pomidorowo-czosnkowym – pycha! Chcieliśmy chłodnego piwka. Poszedłem do gospodarza – pytam czy ma, czy nie odsprzedałby? Rozkłada ręce – nie ma. Wróciłem do Marty. Nie minęło 5 minut – facet idzie i niesie dwie puszki piwa (scenariusz jak w grze przygodowej Point&Click). Wręcza nam, na kasę macha ręką – nie chce. Wow! 🙂 Miło! Dziękujemy!
[endomondowp type=’workout’ workout_id=’585485417′ ]