Gauja. 22.08.2015 r. – dzień czwarty wyprawy Inflanty 2015.
Tego dnia czekały nas niezwykłe widoki (jeszcze o tym nie wiedzieliśmy). Na pewno chciałem zobaczyć jaskinię Gutmana, która miała być jedną z wisienek na torcie w trakcie wyprawy przez Inflanty.
Rano na polu namiotowym zastaliśmy dwóch młodych chłopaków z Niemiec. To ich m.in. obudziliśmy w nocy i to oni tak chrapali, że nie dało się zasnąć. Pogadaliśmy po angielsku. Byli tak mili i sympatyczni, że zacząłem się zastanawiać, czy nie łączy ich coś więcej, niż tylko przyjaźń. Po herbatkach, płatkach, itd. spakowaliśmy się i ruszyliśmy do Jaskini Małej i Gutmana. Daleko nie było. Pierwsza po drodze była Jaskinia Mała. Kiedy ją zobaczyłem, zacząłem się pozytywnie nakręcać i poczułem przypływ energii :)!
Jaskinie Mała oraz Gutmana powstały z czerwonego piaskowca, dlatego też łatwo „ryć” na ich ścianach. Najstarsze napisy ścienne (zrobione głównie przez turystów) datuje się na XVII wiek. To właśnie one stanowią o niezwykłości owych pieczar. „Freski” wyglądają jakby były wykonane w Australii, a nie w Europie. Pomiędzy jaskiniami można wejść po drewnianych schodach, prowadzących na górę – donikąd i podziwiać widoki (na górze jest tylko skrzyżowanie szlaków i nic poza tym).
Jaskinia Gutmana – „około 20 metrów długości, 12 metrów szerokości, 10 metrów wysokości. To największa jaskinia, jaką spotkać można w krajach nadbałtyckich. Od wieków dla Łotyszy grota stanowiła miejsce wręcz kultowe. Już w zamierzchłych starożytnych czasach członkowie plemienia Liwów, składali tu ofiary pogańskim bogom. Z jaskinią związana jest legenda opowiadająca historię młodej dziewczyny zwanej Maija i stacjonującego w pobliskiej Turaidzie polskiego oficera Adama Jakubowskiego. Swego czasu o względy urodziwej Maii rywalizowało wielu adoratorów z Jakubowskim na czele. Dziewczyna zakochała się jednak w ogrodniku z Siguldy, Wiktorze Heilu, z którym potajemnie spotykała się właśnie w owej grocie. Odtrącony oficer postanowił zastawić wraz ze swoim kompanem Skudritisem pułapkę na dziewczynę i podstępem zwabił ją do groty, gdzie chciał użyć wobec niej przemocy. Gdy dziewczyna zorientowała się, że wpadła w zasadzkę, postanowiła także użyć podstępu i podarowała Jakubowskiemu magiczną chustę, mającą rzekomo chronić żołnierza przed ranami. Niewierny oficer postanowił przetestować od razu podarunek i przepasaną chustą Maiję pchnął mieczem. Nie uchroniła ona jednak dziewczyny i ta bez ducha padła na ziemię, a jej krew rozlała się po jaskini. Zszokowany Jakubowski uciekł do lasu, gdzie powiesił się na drzewie. Historię Maii, zwanej od tamtej pory Różą lub Dziewicą Turaidy, kultywuje odbywający się każdego roku w pobliskim zamku w Turiadzie Festiwal Róży. Pamiątką po tamtych wydarzeniach jest znajdujący się w pobliżu drogi wiodącej do zamku symboliczny grób dziewczyny.” (http://navtur.pl)
Po prostu cud natury i arcydzieło rąk ludzkich w jednym! Pod jaskinią natrafiliśmy na dziadka grającego na flecie prostym. Chyba udawał Liwa i oczekiwał na zapłatę.
Spod jaskini udaliśmy się jeszcze do kompleksu muzealnego przy zamku, zwanego Turaidas Muzejrezervats (jakieś 5 min pieszo od jaskini). Nie wchodziliśmy tam, bo nie spodobały nam się ceny biletów. Natomiast po drugiej stronie drogi, w górnej części stojącego tam budynku, znajduje się bar mleczny ala bistro. Ceny zadziwiająco niskie, jak na tamtejszą okolicę i smaczne domowe obiadki. Polecam. Z baru udaliśmy się z powrotem na most przed miastem, gdyż szlak wzdłuż Gauji prowadził z drugiej strony rzeki.
Kto ma odwagę i chce – może zafundować sobie atrakcję w postaci przeprawy przez rzekę kolejką liniową.
Teraz czekały nas przygody. Jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Okazało się bowiem, że szlak nad Gaują to raczej gratka dla nieobładowanych sakwami miłośników MTB, a nie dla lowriderów. Było pagórkowato, wąsko i momentami niebezpiecznie, ale zarazem pięknie!
W połowie drogi przez park, zatrzymaliśmy się w maleńkiej miejscowości L?gatne przy sklepiku, który (niesamowite) był zaznaczony na mojej mapce trekkingowej w telefonie. W sklepie było wszystko co trzeba. M.in. takie oto mięsne bułeczki (z boczkiem):
Jak na produkt „z worka”, były całkiem smaczne. Po wyjeździe z wioski czekała nas kolejna przygoda. Na 30 kilometrze, szukając na mapie drogi, wybrałem krótszą, ale nie do końca jasną… Czego nie dało się potwierdzić na mapie, sprawdziliśmy w rzeczywistości.
Przejeżdżając przez polanę, znowu wjechaliśmy do lasu, znowu zaczęły się strome pagórki, z tą różnicą, że droga stawała się coraz węższa, a rowery trzeba było wnosić i przenosić. W końcu nie było już gdzie iść. O mało nie spadłem z tym rowerem ze zbocza do rzeki, bo „zaliczyłem glebę”. Zgubiłem przy tym pilot od radia rowerowego. Zawróciliśmy. Znowu po górach i wnoszenie na plecach tych kilkudziesięciu kilogramów. Z powrotem do wioski i dłuższą drogą.
Dalej, do Césis, droga wiodła głównie po białym szutrze lub nieprzejezdnym piachu.
Co samochód to tumany kurzu! To samo co w Mołdawii! Afryka, a nie Europa! – krzyczałem.
Oderwaniem od jazdy i chwilą przerwy, były dla nas napotykane po drodze zwierzęta hodowlane. Jak nie barany, to kozy :)…
… oraz widoki jak w naszym polskim, Załęczańskim Parku Krajobrazowym nad Wartą, koło Wielunia:
Gaują można sobie spływać. Widzieliśmy pontony, kajakarzy i kanu.
Gdzieś na polanie, w lesie, przejechawszy te wszystkie piaszczyste drogi, natknęliśmy się na jakieś gospodarstwo. Zainteresowanie nasze wzbudził helikopter na środku polany:
Z helikoptera wysiadł tatuś z małym synkiem, którego prowadził za rękę :). Może jakaś miejscowa „elyta”? Jakiś czas później czekam na Martę w lesie. Idzie po piachu, niezadowolona prowadzi rower – urwał jej się błotnik. Nic nie poradzimy w tym momencie. Przejechałem przez strumień przecinający drogę, zamoczyłem buty, miałem niezły ubaw. Marta natomiast była nie w humorze, skarżyła się na drogi. Przed Césis „zaliczyłem” jeszcze stado baranów z czarnymi mordkami. Biegałem za nimi po polanie robiąc zdjęcia 🙂
No i dotarliśmy w końcu do miasteczka. Zrobiliśmy porządne zakupy w fajnym sklepiku i udaliśmy się na pole namiotowe. 4,5 ? od osoby – w końcu normalna cena! Przed recepcją były dwie rowerzystki z Niemiec z ogromnymi worami Ortileba na bagażnikach. Zagadałem i zacząłem się śmiać z tych worków, że takie duże. Dziewczyny chyba nie zrozumiały i poczuły się obrażone, że się z nich śmieję. Ale następnego dnia przy „korycie” do mycia, to one śmiały się ze mnie, więc rachunki zostały wyrównane :).
Na polu, tuż przy namiotach, rozpaliłem ognisko (jedną zapałką, a było wilgotno) :). Gdy Marta poszła pod prysznic, ja zrobiłem film i zdjęcia dwóm szaleńcom na motolotniach. Latali nad polem namiotowym tuż nad boiskiem do siatkówki. Dosłownie 4 metry nad ziemią!
Na koniec dnia prysznic – zardzewiały i obskurny oraz nie napisze jakie toalety… (dziwne, bo pole było zaopatrzone nawet w wi-fi).
[endomondowp type=’workout’ workout_id=’587039788′ ]