Jurta. Pierwsze spotkanie z tradycyjnym kirgiskim namiotem – jurtą, było niezwykłe. Było już późno, ciemno, zimno, wiał przenikliwy wiatr…
Jurta Kirgistan. Pierwsze spotkanie z tradycyjnym kirgiskim namiotem – jurtą, było niezwykłe. Było już późno, ciemno, zimno, wiał przenikliwy wiatr…
Pierwsze spotkanie z tradycyjnym kirgiskim namiotem – jurtą, było niezwykłe. Było już późno, ciemno, zimno, wiał przenikliwy wiatr. Szybko zjeżdżałem rowerem z wysokości 3 tysięcy metrów w samym tylko krótkim rękawie i spodenkach szukając miejsca, gdzie Marek miał rozbić namiot. Dookoła nie było wolnego, płaskiego skrawka ziemi. W pewnym momencie zauważyłem oświetloną jurtę z tablicą informacyjną – kumys i listą jeszcze kilku innych produktów. Jurta rozbita była na wysypanym żwirem kawałku płaskiego terenu. Zatrzymałem się od razu – pomyślałem – wejdę, zapytam, może pozwolą mi rozbić namiot obok. Ludzie, których tam zastałem byli niezwykle gościnni i serdeczni…
7:00 rano. O tej godzinie wysoka temperatura powietrza dawała się nam już, jak co dzień, we znaki. Byliśmy na wysokości 1250 m. Z namiotu roztaczał się piękny widok na górską przełęcz oświetloną promieniami słońca.
Tu, gdzie nocowaliśmy, dookoła była wyschnięta ziemia, z licznymi kolczastymi krzewinkami. Kolce wbijały się w buty, klapki, trzeba było uważać na opony rowerów.
Wczoraj wieczorem, długo szukając miejsca na rozbicie namiotu, zmuszeni byliśmy zatrzymać się na jakimś dzikim parkingu dla tirów. Miejsce wydawało się niezbyt przyjemne, ale znajdowało się wystarczająco daleko od głównej drogi. Na dzień dzisiejszy zaplanowaliśmy podjazd na ponad 3000 m! Panele słoneczne ustawiliśmy na słońcu i zabraliśmy się za śniadanie i poranne czynności. Marek wyjechał 5 minut wcześniej. Ja musiałem porządnie przykręcić lemondkę, co nie było łatwe. Tego dnia już się z Markiem nie spotkałem. Nie miałem z rana wody. Nie wiedziałem kiedy będzie jakaś rzeka, z której mógłbym się napić. Jakieś dwie godziny później rzeka się znalazła i była na wysokości drogi. Orzeźwienie! Wodę przefiltrowałem.
Jakąś chwilę później znalazłem przydrożny domowy bar. W zasadzie bardziej dom, niż bar. Brudno, bałagan, wszędzie latały muchy. Słono mi policzyli za mięso, w którym było więcej kości, niż białka.
Chciałem się targować, ale stara „ohma” skutecznie przekonała mnie, że mam zapłacić tyle, ile żąda. Była bardzo niemiła i krzyczała. To była pierwsza od początku wyprawy niemiła sytuacja w Kirgistanie. Wyjechałem. Dalej były już tylko przez cały dzień serpentyny, serpentyny i cały czas pod górę.
Pot się lał, głowa coraz bardziej bolała, aby pod koniec dnia, na 200-300 metrów przed szczytem osiągnąć apogeum dolegliwości. Zatrzymywałem się co kilka metrów, tak bardzo ból pulsował mi w głowie, że miałem zawroty i mdłości, jak przy chorobie lokomocyjnej.
Na samej górze miał być tunel. Tunel przez który nie da się przejechać rowerem, bo nie ma tam wentylacji. Wiedzieliśmy z Markiem wcześniej, że trzeba będzie zorganizować tam jakiś transport „na pace”. Przyszedł sms. Sieć komórkowa raz była, raz nie. Marek napisał, że już jest za tunelem, opisał co zrobił, żeby się przezeń przedostać, a chwilę później przesłał koordynaty miejsca, gdzie się rozbił (na jakiejś półce skalnej). Wtedy było jeszcze jasno, choć słońce już zachodziło.
Dotarłem do tunelu. Przed tunelem jakieś budki strażnicze. Nie można tak po prostu wjechać. Ruch jest jednokierunkowy. Ustawione semafory. Zagadałem do strażnika o transport. Kiwnął na pierwsze auto ciężarowe w kolejce i powiedział pogodnie: tam masz transport. Podszedłem do ciężarówki – młody kierowca – „Nie ma problemu!”. Otworzył wysoko umieszczoną pakę, na której były już jakieś kartony, więc było jeszcze wyżej i tak, podając mu pionowo rower z przypiętym niemal całym ekwipunkiem, załadowałem się do środka. W tunelu trzeba było zamknąć okna w kabinie, gdyż można by się udusić spalinami. Rozmawiałem z kierowcą, na tyle ile potrafię po rosyjsku – o futbolu (mówił coś o polskim Piątku), o autach, markach. Poruszona została kwestia zarobków. Pytał o ceny używanych aut w Polsce, itp. Chłopak przewozi rozmaite towary z Biszkek do Osz. Zapytałem ile będzie chciał za podwózkę. „Ile dasz?” Zaproponowałem jakąś stawkę – nie wiem – 10 zł na polskie, może mniej. Chyba się ucieszył. Po drugiej stronie tunelu, gdy przejechaliśmy, było już ciemno. Wyszedłem z auta w krótkim rękawie – temperatura również się zmieniła – było lato – teraz zima. I do tego silny wiatr. Marek wysłał mi wcześniej jakieś dziwne koordynaty, które wskazywały miejsce „przed” tunelem a nie „za”. Prosiłem o ponowne, znowu coś wysłał. Pisał, że jest woda, źródło przy tunelu. Zanim pojechałem dalej postanowiłem napełnić butelki. Znowu rozmowy z lokalsami, bo wody znaleźć nie mogłem. Za tym tunelem parkowało dużo tirów, ruch był spory. Znalazłem wodę. Kurtkę i długie spodnie miałem na samym dole sakwy, które trudno byłoby mi to w tej chwili wyciągnąć. Poza tym miałem w pamięci, że gdzieś tu niedaleko jest Marek i teraz już tylko „kawałek” z górki, może wytrzymam ziąb. Marka nie znalazłem. Jak tylko wyjechałem zrobiło się bardzo ciemno. Cały trzęsłem się z zimna. Przejechałem kilka serpentyn i zobaczyłem lekko oświetloną jurtę.
Zajechałem na żwirowy „dziedziniec”. Ramil – tak miał na imię gospodarz, robił coś przed jurtą. Podszedł zaciekawiony. Rozmawiam, pytam czy mogę namiot na jedną noc rozbić, że rano się zwinę itd. Kiwnął głową, poszedł do jurty. Przyszedł po chwili, gdy szarpałem się na wietrze z namiotem jednosekundowym. Proponuje spanie w jurcie z jego rodziną. Odmawiam – przekonując że rozbicie tego namiotu to jest jedna chwila (nie chcąc też sprawiać dodatkowego kłopotu). Trochę nalegał, bo wiatr, bo zimno… W końcu poszedł do jurty. Rozstawiłem namiot, wrzuciłem bagaże do środka, Ramil znowu podszedł i zaprasza na kolację do jurty (w zasadzie mowa była raczej o „czaju”, czyli herbacie). Tu, pomyślałem, nie mogę odmówić, bo byłoby to zapewne niegrzeczne. Poza tym, może niespodziewanie, ale przecież chciałem zobaczyć wnętrze jurty, myślałem też przed wyprawą o noclegu w takim namiocie, żeby zobaczyć jak to jest, poznać coś nowego. Wstąpiłem do jurty. Przed jurtą stał mały panel słoneczny, w środku świeciła się słaba, ledowa żarówka o zimnym odcieniu. Z prawej strony stało duże naczynie z drewnianym mieszadłem. Domyśliłem się, że to kumys.
Wcześniej czytałem, że każdy gość, który wchodzi do jurty powinien zamieszać kumys. Inaczej mogłoby to być źle odebrane. Jednak się powstrzymałem i nic przykrego z tego powodu mnie nie spotkało. Część jadalna i sypialna wyodrębniona była w jurcie za pomocą dywanu, który wyścielał drugą połowę namiotu. Wnętrze wydawało się być bardzo przestronne. Z tyłu stała mała ława z jedzeniem, a dookoła ławy porozkładane były na dywanie skóry baranie do siedzenia. U wejścia, obok kumysu, znajdował się piec – koza z kominem wychodzącym przez „dach”. W środku zastałem także domowników – starszą panią o pogodnej, wyrozumiałej twarzy – mamę Ramila oraz jego dzieci. Jedno, najmniejsze spało przykryte skórami baranimi. A dwójka krzątała się po jurcie. Najstarszy, może 11-letni chłopiec mieszał co jakiś czas kumys. Mały osesek w czapce przyglądał się ciekawie. „Ramil – cichy, prosty i skromny człowiek, widać było, że ma potrzebę kontaktu, chce pogadać.” Takie miałem wrażenie. Zaprosił do stołu. Ściągnąłem buty, usiadłem po turecku na baraniej skórze. Przy stole czuć było zapach owiec (skóry do siedzenia). Było nastrojowo, choć to niebieskie, ledowe światło mogłoby mieć kolor żółty, cieplejszy. Na tylnej ścianie za mną, powieszona była jakaś gitara. Jak się później dowiedziałem – tradycyjny instrument kirgiski – „komus”. Tak jak potrafiłem, tak rozmawiałem z Ramilem łamanym polsko-rosyjskim językiem. Powiedział, że on też słabo po rosyjsku mówi. Uczył się sam. Dogadywaliśmy się. Najciekawsze było dla mnie, gdzie jest żona Ramila i czy w ogóle „jest”, bo z twarzy Ramila można było wyczytać smutek. Smutek, ale też doświadczenie życiowe. Nie zapytałem o to. Nie chciałem być przesadnie wścibski. Mały osesek towarzyszył nam przy stole. Starszy syn z początku też, ale później mieszał kumys. Oczywiście, w jurtach je się siedząc na ziemi (na skórach baranich, rozłożonych na czerwonym dywanie). W Kirgistanie dominującą religią jest Islam, choć niezbyt radykalny. Ramil jako gospodarz, widząc turystę, starał się opowiedzieć trochę o swoim kraju, jak żyją, tłumaczył różne rzeczy. Pokazał mi np. 3-strunową gitarę. To właśnie on powiedział mi jako pierwszy, że instrument ten nazywa się komus. Niestety Ramil nie potrafił na nim grać. A szkoda, bo aż się prosiło, żeby coś zaprezentował (bardzo lubię muzykę etniczną). Dowiedziałem się też, że jurty stawiane są wysoko w górach w okresie wiosenno-letnim, bo tu, wysoko jest trawa, jest zielono i zwierzęta mają co jeść. A z ich mleka Kirgizi produkują głównie kumys. Na zimę przenoszą się w dół, do innej części kraju, ale nie potrafiłem zrozumieć gdzie i do dnia dzisiejszego tego nie wiem. Ramil poczęstował mnie kumysem (tamtejszym wyrobem mlecznym z 2% zawartością alkoholu) – biała ciecz w spodku, widać, pływające zielone źdźbło trawy. Przed podróżą naczytałem się o żółtaczce i durze brzusznym w tym kraju (żeby się zaszczepić – nie zrobiłem tego). Przez moment się zawahałem, ale przyjąłem poczęstunek. Wydawało mi się, że smakował trochę zbyt kwaśno, mydłowo, jakby był odrobinę zepsuty. Kumys ma smak naszego kefiru, ale jest rzadki. Lekko słony. Schłodzony jest całkiem orzeźwiający, ale nie zakochałem się w tym smaku. Na stole stała miska nasmażonych orostów – takie nasze, ociekające olejem racuchy ale bez jabłek. Do tego osobno na spodkach jakaś śmietana i dżem do „maczania”. Jadłem suche – takie mi najlepiej smakowały. Ale się najadłem. Przypomniały mi się smaki wsi z dzieciństwa, z wakacji spędzanych u babci. Obok pojemnika z kumysem (do mieszania) wisiała skóra w całości ściągnięta z krowy (widać kończyny). Skóra pełniła funkcję bukłaka na kumys. Spędziłem z nimi w jurcie około 1,5 godziny. Byłem zmęczony, chciałem spać. Następnego ranka przywitał mnie mały, ciekawski piesek, zaglądając do namiotu (ale nie wchodząc).
Małe dzieci Ramila bawiły się przed jurtą. A to biegały z patykami, a to chodziły za tatą i doglądały „gospodarstwa”. Wydawały się być bardzo grzeczne i dobrze wychowane. Miały „bystre spojrzenie” i w tych czapach wyglądały uroczo.
W jurcie, tuż przy wejściu, babcia robiła coś na jakiejś „machinie” kręcąc korbą. Wyglądało to intrygująco. Robiła masło. Pozwolili mi zrobić jej zdjęcie.
Korciło mnie, żeby zrobić też dzieciakom, ale zawsze się nad tym zastanawiam. Po co? Żeby później pokazywać te zdjęcia w internecie? Jest to dla mnie jakieś takie pozbawione szacunku, w stylu: „national geografic”. Zawsze mam wątpliwości tak bezczelnie robiąc komuś zdjęcie. Nawet jeśli się zgadza na zdjęcie, to czy wyraziłby zgodę, żeby „zdobić” nim strony internetowe?
U Ramila skorzystałem też z toalety podwórkowej. Zwróciłem na nią uwagę, bo w przeciwieństwie do dotychczasowo widywanych w Kirgistanie – ta, była czysta! Toaleta to kabina z drewnianą podłogą, w której jest dziura. I to wszystko.
Żegnałem się z Ramilem, było jakoś smutno, bo on był smutny. Chciałem mu coś dać, ale jak zwykle nie miałem żadnych „pamiątek”. Uciekłem się więc do najłatwiejszego i nie wszędzie mile widzianego dowodu wdzięczności – pieniędzy. Przeczucie mówiło mi, że gospodarz nie będzie chciał ich przyjąć. Ale ja chciałem mu je wręczyć. Widziałem, że żyją biednie, ale z drugiej strony, czy te dzieci wyglądały na nieszczęśliwe? Nic podobnego! Nie chciałem tylko, żeby to wyglądało na jakąś „jałmużnę”. Ramil kilka razy odmawiał, w końcu powiedziałem, że to dla dzieci. W końcu przyjął, może dlatego, żeby mnie w jakiś sposób „uszczęśliwić”.
Wyruszyłem szukać Marka, który zgodnie z treścią sms-a, nie widział jurty jadąc w dół i był już gdzieś u podnóża góry.