Szczyt Uczyciel (Uchitel). Ściemniało się. Szlak wydawał się totalnie dziki. Worek wrzynał się w bark, szyję i cały czas spadał przy wchodzeniu na kolejne bloki skalne. Ostra wymiana zdań. Było już ciemno, znajdowaliśmy się na jakiejś grani…
Szczyt Uczyciel (Pik Uchitel, 4532m n.p.m.) w Kirgistanie, to jeden z 40 czterotysięczników w tym kraju. Jest łatwo dostępny, ponieważ znajduje się zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od stolicy – miasta Biszkek w Parku Narodowym Ala-Archa i można podjechać tam samochodem/busem. Polecany jest najczęściej początkującym i weekendowym turystom, ze względu na “łatwiejsze” podejście (już sama nazwa „Nauczyciel” wydaje się wskazywać na ćwiczebny/adaptacyjny charakter wspinaczki).
Bardzo lubię górskie trekkingi. Nie jestem jednak alpinistą. Nigdy nie wchodziłem na szczyt tej wysokości. Mieszane uczucia miałem od początku, już na etapie planów w domu, bo trzeźwo oceniałem sytuację. Przylecimy, zmęczeni, dojedziemy rowerami pod szczyt i bez treningu, od razu będziemy się wdrapywać. Lepiej byłoby zdobyć Uczyciela nieco później, może pod koniec wyprawy? Po próbie wejścia na tę górę powiem tak: albo jestem totalnym amatorem albo mój „sprzęt wspinaczkowy” był nieodpowiedni albo jedno i drugie. Dochodzi jeszcze jedna możliwość: brak kondycji po zimie oraz bardzo szybka zmiana warunków/kraju (byliśmy zaledwie dwa dni po przylocie, a tego dnia wjechaliśmy już rowerami 825 m pod górę pokonując odcinek 16 km). Wchodziłem w adidasach ze startą już podeszwą, w dodatku bardzo niewygodnych, obcierających kostki i za małych, bo przed wyjazdem u szewca we wnętrzu buta, z tyłu prosiłem o naklejenie skórzanych łat. Buty były dobre, skórzane, więc szkoda mi było je wyrzucać. W skutek czego rozmiar buta się zmniejszył, a sztywniejszy tył mocno obcierał kostki. Reperacje zrobiłem tuż przed wyjazdem (jak zwykle), nie sprawdzając butów w terenie. Nie mieliśmy plecaków. Rowery z sakwami zostawiliśmy na dole, w Quest Housie (za drobną, uzgodnioną opłatą). Zabraliśmy wory transportowe z paskiem na ramię. W workach był namiot, śpiwory, kuchenka, jakiś garnek, cieplejsze ciuchy, torby na kierownicę z całą drobnicą (cenne przedmioty), mój ciężki aparat fotograficzny – całość stanowiła duże obciążenie jednego tylko ramienia.
Worek wrzynał się w bark, szyję i cały czas spadał przy wchodzeniu na kolejne bloki skalne. Ja chciałem rozbić pierwszy obóz trochę niżej (adaptacja, sen, odpoczynek), Marek chciał koniecznie dojść do obozu na wys. 3200 m.
Szliśmy. Po drodze była ostra wymiana zdań o tym, gdzie rozbić obóz.
Ściemniało się. Szlak wydawał się totalnie dziki. Fakt – widoki zapierały dech w piersiach. Jednakże o tej godzinie już nikt się nie wspinał. A im wyżej – tym było stromiej i niebezpieczniej. Każdy fałszywy ruch mógł się skończyć upadkiem w dół zbocza. Towarzyszył temu lekki strach, co będzie, gdy zapadnie ciemność, a my nie dojdziemy?
Skończyło się tak, że gdy było już ciemno, znajdowaliśmy się na jakiejś grani. Gdyby nie moja mocna latarka czołowa byłby nie lada problem. W oddali ujrzeliśmy światła – to był na pewno obóz na 3200m! Będąc na wysokości obozu trzeba było zejść stromo w dół – świeciłem nam obu latarką i tak dotarliśmy do pola namiotowego. Wszędzie pełno namiotów, po ciemku nie wiadomo było gdzie można się rozbić. Część terenu była podmokła od strumienia który spływał wzdłuż bazy. Umyłem się. Tak. W tym lodowatym strumieniu, w nocy na 3200m, po całodniowym, ogromnym wysiłku, umyłem się! W nocy nie było zimno, ale miałem też gruby śpiwór.
Poranek był piękny. Pierwszy raz obudziłem się w takich okolicznościach mając przed namiotem tak bajeczne widoki!
Wyruszyliśmy razem na szczyt wznoszący się na wysokości ponad 4000 metrów. Dotarł tylko Marek. Na początku mój kompan mnie wyprzedził, chyba dlatego, że robiłem zdjęcia.
Wyprzedził na tyle, że już go więcej nie widziałem w drodze na szczyt. Okazało się w pewnym momencie, że pomyliliśmy szlaki, dość sporo odbijając w bok. Trzeba było albo się wrócić albo po zboczu, „na skróty” wrócić na właściwy szlak.
Nie wiedziałem co zrobił Marek. Czy się zorientował czy nie? Jeśli się zorientował to powinien wrócić i powinniśmy się spotkać. Tak się jednak nie stało. Poszedłem na „skróty” stromym, osuwającym się zboczem. Co chwila ziemia (żwir) osuwały mi się pod nogami i wpadałem w „poślizg”. Było cholernie niebezpiecznie.
W końcu dotarłem do „szlaku”. Rozpoznałem, że to szlak tylko i wyłącznie dlatego, że gps tak mi wskazywał. Inaczej nie sposób byłoby tego stwierdzić. I tak z sercem w gardle i z torbą na ramieniu wspinałem się do wysokości 3900 m. Przy tej wysokości każdy krok stawał się męczarnią, trudno było oddychać, a szczytu cały czas nie widziałem.
Na 3900m stwierdziłem, że dość. Wracam. Osiągnięcie tego szczytu nie było moim marzeniem, zwłaszcza, że była to wyprawa rowerowa. Szczyt chciał zdobyć Marek. Mój kolega ma jakąś taką filozofię życiową, że jak czegoś teraz nie zobaczy, to nie zobaczy tego nigdy więcej. Ja mam raczej inne podejście. Jeśli nie zobaczę wysokiej góry tutaj, to zobaczę inną, może jeszcze wyższą gdzie indziej lub zobaczę coś równie fenomenalnego na drugim końcu świata i też będzie wspaniale!
Zacząłem wracać. I to był największy horror. W tych adidasach było oczywiście gorzej schodzić, niż wchodzić. Non stop poślizgi, osuwająca się spod butów ziemia. W końcu wywaliłem się zdzierając kolano i łokieć. Byłem wkurzony. Pierwszych schodzących turystów zapytałem o apteczkę. Była to para młodych Czechów. Mieli jakieś dwie substancje – coś do odkażania i może octanisept. Takich „poślizgów” było jeszcze sporo zanim dotarłem do bazy, z której rano wyruszyliśmy.
W bazie był pozostawiony namiot Marka. Było bardzo gorąco. Na niebie żadnej chmury.
Ponieważ kuchenkę zabrał Marek, a ja musiałem coś zjeść, podszedłem do grupki ludzi gotujących na kuchence gazowej i zapytałem, czy mi zagotują trochę wody (miałem swoją miskę i chińską zupkę). Okazało się, że to również byli Czesi! Pozostawiliśmy porozumiewanie się po angielsku i mówiliśmy po polsku i po czesku w większości się rozumiejąc. Przemili i sympatyczni ludzie! Pogadaliśmy, od razu morale mi wzrosło.
Poszedłem spać do namiotu. Otworzyłem sobie jedne i drugie drzwi, wiał przyjemny wiaterek. Po 4 godzinach zjawił się Marek. Okazało się, że nie wrócił ze złego szlaku tylko poszedł na przełaj, więc nie mogliśmy się spotkać. Zdobył szczyt. W czasie, gdy mój kolega jedząc regenerował siły, obserwowałem ciekawych ludzi. Chyba Rosjan. Biegle porozumiewali się po rosyjsku. Byli szczupli i dobrze „wyrzeźbieni”. Stojąc przed swoim namiotem przyglądali się z zaciekawieniem – na moje oko – 15-metrowej skale. Nagle jeden – hyc – „dopadł” skałę i zaczął się po niej wspinać bez asekuracji, gołymi rękoma z lekkością spidermana. Kilka sekund i był na górze! Nie wierzyłem! Nie miałem pojęcia, że tak się da! Jakby miał przyssawki w dłoniach. 3 tygodnie później, kiedy wracałem do Polski samolotem, zobaczyłem w przejściu podobnie zbudowanych dwóch mężczyzn – obstawiłem od razu, że to wspinacze – oni są jacyś tacy charakterystyczni, przede wszystkim chudzi, wysmukli, minimaliści również w ubiorze.
Trzeba było wracać. Poczułem, że coś nie tak z moimi nogami. Miałem potworne zakwasy. Nie mogłem chodzić! Ból był największy przy schodzeniu w dół. Paraliżujący. Nigdy czegoś takiego nie miałem! Każdy krok był problemem. Czekało nas schodzenie z urwisk i pionowych skał. Masakra. Ledwo docierając do pierwszego obozu na dole, powiedziałem Markowi, że dalej nie jestem w stanie iść, rozbijamy tu obóz, dalej idziemy jutro (już był wieczór). Wymiana zdań była jeszcze ostrzejsza, niż wczorajszego dnia. Dosłownie darłem się na Marka (czego nie lubię i nie mam w zwyczaju robić), bo zdawał się nie rozumieć lub ignorował fakt, że już nie mogę iść dalej i każdy ruch w dół może być dla mnie ostatnim. Trzymał się cały czas wersji, że nie mamy jedzenia, a on musi jeszcze dziś coś zjeść i dlatego musimy zejść w dół. Były opcje z zostawieniem mi namiotu, ale nie pamiętam co stanęło wtedy na przeszkodzie. Ostatecznie „zostałem zmuszony” do dalszego schodzenia. Tutaj muszę dodać, że kolega zaproponował, że weźmie mój bagaż (wór) i będzie go niósł. Nie odmówiłem, skoro nie chciał zostawać, a ja nie mogłem iść. Każdy krok był taki, jakby ktoś nadeptywał mi na odcisk – cholernie bolący i drażniący układ nerwowy. Kuśtykacjąc na boki, wpadając w kolejne poślizgi schodziłem z zaciśniętymi zębami. Gdy dotarliśmy do rowerów, było już ciemno. Rzuciłem się kulejąc do miejscowej restauracji po jakieś mięso – wiedziałem, że to zakwasy i że muszę zregenerować mięśnie. Marek nie chciał nocować w quest housie, stwierdził, że mogę zostać, a on jedzie dalej nocować pod namiotem, bo nie będzie płacił (nie wiem do dzisiaj czy chodziło o pieniądze, czy sprawę honoru, żeby ani razu nie nocować pod dachem). Wyjechaliśmy razem. Z górki, mimo że po ciemku, było lekko i szybko. Dzięki mojej „wybredności” co do miejsca noclegu, zamiast nocować w krzakach na jakimś pierwszym lepszym skrawku równi pochyłej, tuż przy asfalcie, znaleźliśmy przepiękne miejsce rodem z Yellow Stone. Było wszystko – płaski teren, ogromne iglaki dające cień oraz górska rzeczka. To, gdzie się rozbiliśmy, okazało się dopiero rano.
Podsumowując: wg mnie liczący sobie 4532m n.p.m. Szczyt Uczyciel (Uchitel), to nie jest góra dla niedzielnych turystów. Trzeba naprawdę się przygotować. Mieć przede wszystkim porządne buty trekkingowe, a może i raki. Jeśli jedziecie rowerami – proszę spakujcie małe plecaki do sakw, zamiast zakładać torby rowerowe na ramię. W lecie, w nocy, nie jest jakoś bardzo zimno. Nie trzeba brać grubych śpiworów na ujemne temperatury. Sugeruję wzięcie kremu do opalania z mocnym filtrem oraz apteczki i śledzić uważnie pozycję gps na mapach offline, zwłaszcza przy podejściu na sam wierzchołek. Warto też pomyśleć o adaptacji do wysokości. Nie śpieszyć się. Czytałem o dziewczynie, która podchodząc na ten szczyt, nawet nocując w bazie na 3200m miała nazajutrz symptomy choroby wysokościowej. No i warto się przygotować fizycznie – być wyspanym, wypoczętym i pierwsze zakwasy mieć już za sobą.
PS Co do choroby wysokościowej – w moim przypadku, za każdym razem, gdy pokonywaliśmy pewną magiczną wysokość – ponad 2600 m – zaczynała mnie boleć głowa. Ból promieniował od karku. Im większy wówczas był wysiłek na rowerze, tym większy ból głowy (pulsujący). I tak aż do momentu zaśnięcia. Podczas spania ból przechodził, by pojawić się nazajutrz ok. godziny 10:00. Pomagały tabletki przeciwbólowe lub po prostu – zmiana wysokości na niższą – wówczas przechodziło dość szybko.