Pustkowia Kazarmanu. Jak dostać się z Dżalabadu do Narynia? Rowerem? Pieszo? Autostopem? Uważajcie! To terenny pustynne i odludne!
Prolog. Wyjechałem poza miasteczko. Asfalt się skończył, zaczął szuter, piasek i koleiny. Jak okiem sięgnąć – pustka. Słońce prażyło niemiłosiernie. Przede mną widok na wyschnięte, pożółkłe góry i 280 km po bezdrożach, za mną – jedyna na tym pustkowi ludzka enklawa, można powiedzieć – oaza. Wrócić się do tych chłopaków od „taksówek”, czy nie? Stoję, myślę, po ciele przebiega dreszcz emocji… 280 km – jeśli pojadę rowerem, czy zdążę zobaczyć jeziora Song-Kul i Isyk-Kul? Patrzę – od strony miasta w moim kierunku jedzie żółty van. Kurzy się za nim. Macham – a co mi szkodzi? Może to ta jedyna okazja? Van się zatrzymuje – pierwszy dobry sygnał – ba! Bardzo dobry! Wysiada młody chłopak, a od strony pasażera, przez okno wygląda dziewczyna. – Podwieziecie mnie do Narynia? – Nie ma problemu! – A ile mnie to będzie kosztować? – Kierowca macha ręką, na znak, żebym się nie martwił. Otwiera pakę – pusta! No jakby specjalnie czekała na mój rower! Nie dowierzam! To chyba sen! I po chwili, już w kabinie, podziwiam widoki z samochodu.
Autostop „złapany” tego dnia, to było jedna z najwspanialszych chwil w Kirgistanie. Dlaczego zdecydowałem się na podjechanie autem? Jak to się stało, że znalazłem się na takim odludziu? Śpieszę z opowieścią…
Wydaje się, że żadnej wyprawy nie da się zaplanować od A-Z. Nawet gdybyśmy chcieli, to zwykle pojawiają się niespodziewane okoliczności, mogące nam pokrzyżować plany i które trudno byłoby wcześniej przewidzieć. Na tym polega urok podróżowania. To są właśnie „przygody”, na które niemal zawsze możemy liczyć. Podróż ściśle zaplanowana nie miałaby swojego „smaku”. O czym bym pisał, co wspominał, gdyby nie owa „przygoda na pustkowiu”?
Planując z Markiem wyprawę po Kirgistanie, chcieliśmy zrobić „pętlę” – bo tak najwygodniej, można więcej zobaczyć i nie trzeba wracać tą samą drogą. Problem polega na tym, że w tym małym, ale wysokogórskim państwie nie wiele jest dróg asfaltowych. Do Osz jechaliśmy chyba najlepszą drogą, kirgiską asfaltówką. Łączy ona bowiem dwie największe i jedyne w tym kraju „metropolie” – Biszkek i Osz. Dalej plan był taki, aby przedostać się z Osz do Narynia, czyli z zachodu na wschód. Tak… Będąc w Osz nie miałem zielonego pojęcia o fatalnej drodze łączącej te części kraju. To, że na tym odcinku znajdowało się niewiele miejscowości wiedziałem już z map. Miałem plan, aby przejechać tę trasę trochę szybciej – stopem. Do Dżalajbadu dotarłem marszrutą (swój ogromny rower rozkręciłem i schowałem pod tylne siedzenie w busie). Trochę trzeba było się licytować z kierowcą, bo oprócz ceny biletu kupionego w kasie, oni zazwyczaj chcą jeszcze coś dla siebie. Da się dogadać. Wyjeżdżając już rowerem z Dżalajbadu, wstąpiłem jeszcze do jakiegoś domowego baru na pyszne szaszłyki. I choć warunki jak w większości jadłodalni kirgiskich, były obskurne, tak taniego i dobrego szaszłyka z chlebem i zielona herbatą nie zjadłem w całym Kirgistanie (a była to czysta wołowina – poznałem po smaku 😉 )!
Wyjechałem 13 km za miasto. Miałem złe przeczucia. Myślę, że upłynęło ok. 20 minut, zanim ktoś się zatrzymał na moje machanie. Zatrzymał się młody człowiek, który jako pierwszy w tym kraju w ogóle nie mówił, ani nie rozumiał po rosyjsku (była to dla mnie nowość). Na migi jakoś się dogadaliśmy. Jechał takim małym, śmiesznym busikiem z metalową paką. Nie wiem jak, ale zrozumiałem, że on zbiera od ludzi złom i go sprzedaje – z tego żyje. Pokazywał na telefonie zdjęcia swojej rodziny. Cały czas starał mi się coś wytłumaczyć, gdy mówiłem, że jadę w kierunku Kazarmanu, a potem na Naryń. Trochę się domyślałem, że mówi o drodze i że to nie są dobre wiadomości. Wjechaliśmy po kilkudziesięciu kilometrach do jego miejscowości rodzinnej, postanowił mnie chyba jeszcze kawałek podrzucić pod górę – więc pięliśmy się chwilę po wówczas jeszcze asfaltowych serpentynach. W końcu wyjechaliśmy na szutrowe koleiny. Zatrzymał się, zapytał przechodzącego człowieka (wtedy wokół było już dość pusto), czy jechał tędy jakiś samochód, facet coś mu odpowiedział, na co mój kierowca przekazał mi z uśmiechem, że jechał tędy przed chwilą rowerzysta – „taki jak ja”! Dodał gazu i ruszyliśmy do przodu, doganiając po chwili sakwiarza. Widzę – sakwy Ortlieba. Zagaduję po angielsku – młody Niemiec. – Jedziemy razem? – Z uśmiechem przytaknął. Podziękowałem bardzo mojemu kierowcy, który tak bardzo chciał mi jakoś pomóc, domyślając się sam różnych rzeczy, o których nie mogliśmy sobie powiedzieć ze względu na barierę językową. Kierowca wrócił w dół do swojej rodzinnej miejscowości.
Mój nowy kompan miał na imię Marat. Marat skończył studia inżynierii lotniczej, po czym rzucił wszystko w cholerę i postanowił zwiedzać na rowerze świat. I tak jedzie od dwóch lat. Zero problemów, bezpretensjonalny, pogodny, jakby pogodzony ze swoim „losem” albo może lepiej: wyborem. Marat jechał wolno, nigdzie mu się nie śpieszyło. Każdy taki człowiek spotkany na wyprawie, to kopalnia wiedzy, wymiana doświadczeń, radość, nowa energia. To jest nie do opisania.
Do tej pory, spotykając Kirgizów cały czas próbowałem coś dukać po rosyjsku. Teraz z Maratem układam zdania po angielsku, co ciekawe – zwracając baczną uwagę na gramatykę. I tak sobie rozmawiamy, on bardziej słucha, ja bardziej gadam. Potakuje głową, śmieje się, bo przecież „on też to skądś już zna”. Powstaje więź jaka wytwarza się między ludźmi mającymi wspólną pasję, podobny cel. Dodatkowo pogłębia ją radość ze spotkania drugiego człowieka na tym odludziu. Niestety, mimo podobnego celu, mieliśmy różną ilość czasu przeznaczonego na jego osiągnięcie. I dlatego jasne dla mnie było, że nie mogę jechać z Maratem, bo chłopak by mnie spowalniał. Powiedziałem wprost, że nazajutrz będę próbował złapać jakieś auto. Nie był zainteresowany autostopem.
W nocy, na wysokości 1500 metrów była straszna burza. Najpierw pioruny łupały na sucho. Później tak wiało i zacinało deszczem, jak gdyby siła natury chciała rozerwać mi namiot. Nie wiem przez ile godzin przetaczały się burze – 3, 4? Leżałem skulony na macie aluminiowej czekając aż ten koszmar się skończy. Oczywiście towarzyszył temu strach, że zaraz walnie w namiot, rower albo tuż obok. Tak się nie stało. Przeżyłem kolejną już w trakcie swoich wypraw nocną burzę w górach.
Nazajutrz wyjrzałem przed namiot – Marat przezornie odsunął rower jakieś 15 metrów od namiotu. Padało. Morale nie były przez to zbyt silne.
Ale w czasie gdy czekałem aż przestanie padać, ze 3 razy przejechało auto po tej górskiej, szutrowej drodze. Była nadzieja, że coś uda mi się złapać. Marat się ociągał z rana. Pożegnałem się z nim z pewnym żalem, zrobiłem pamiątkowe zdjęcie, życzyłem wszystkiego dobrego i pojechałem w górę.
Nie wiele ujechałem, zaczęło lać. Stojąc pod jakimś drzewkiem pośpiesznie szukałem kurtki w sakwie. Minęło może pół godziny – jedzie Marat. Znów ruszyliśmy dalej razem. Po drodze mijaliśmy dwie ciężarówki. Zapytałem czy mnie podwiozą. Kierowca powiedział coś zdawkowo, na odczepnego. Zrozumiałem, że nie podwiozą. Po 10 km trudnej i wolnej jazdy, znaleźliśmy „przydrożny bar” – jurtę. Gdyby nie to, że na mapach w telefonie oznaczona była symbolem kawy, w życiu nie domyślilibyśmy się, że to jakiś postój. Właściciele jeszcze spali, ale ponieważ psy zaczęły ujadać – wstali. Zaraz po nas nadjechały dwie ciężarówki z długimi naczepami, na których były ściśle poukładane metalowe, pordzewiałe beczki. To ci, co nie za bardzo chcieli mnie zabrać. Oni również zatrzymali się, żeby coś zjeść. I tak w zielonej, górskiej dolinie, świeżo zroszonej deszczem, siedząc na kolorowych dywanach na muzułmańskich łóżko-stołach i popijając czaj – czekaliśmy na strawę. Ja na coś mięsnego, a Marat na coś warzywnego (wegetarianin). Ja dostałem pilaw – ryż z baraniną i warzywami.
Marat dostał jakieś warzywne leczo. Kilka metrów dalej jedli kierowcy. Za chwilę jeden z nich podszedł i zapytał co chciałem tam po drodze? Czy chciałem jechać i gdzie? Powiedziałem, że do Narynia, na co on – że jadą tylko do Kazarmanu – wiozą smołę na nową drogę. Mogą mnie podwieźć tam, gdzie jadą. No pewnie! Dobre i to! Tylko trochę się bałem o rower. Oczywiście miejsce na rower było tylko na górze na zardzewiałych beczkach. Ale gdy wdrapałem się na górę, okazało się, że leżą tam także jakieś świeże deski – więc rower położyłem na drewnie i spiąłem pasami, które rzucił mi kierowca. Gorzej było z sakwami – trafiły do bocznej skrzyni narzędziowej – wewnątrz brudnej i zardzewiałej. No nic. Pożegnałem się raz jeszcze z Maratem. Młodszy kierowca – na oko lat 45 – powiedział, że jadę z jego ojcem i żebym z nim rozmawiał cały czas, by nie zasnął po drodze. Starszy pan okazał się niezbyt rozmowny, ale dowiedziałem się, że ma ponad 80 lat! Przełknąłem ślinę. Wjeżdżaliśmy tym tirem pod górę na wysokość ponad 3000 m po wąskiej, krętej dróżce.
Momentami, gdy wyglądałem z okna, widać było tylko zbocze, ostry spad w dół! Tak mała była ta „droga”. No i kierowca 80+! Mój Boże…
Długo jechaliśmy, wydaje mi się, że rowerem mogłoby być szybciej. Niemniej jednak, nie musiałem się wysilać, a przemieszczałem się do przodu. Na samej górze, dziadek powiedział, że przerwa, że będzie teraz spał, a ja mam siedzieć i czekać. Przespał się na siedząco około godziny. Już myślałem, że pojedziemy, ale – guzik. Położył się z tyłu kabiny i spał dalej. Żałowałem wtedy, że czekałem. Po 3 godzinach zadzwonił telefon – staruszek się podniósł i stwierdził, że czas jechać. Przejechaliśmy może 3 km w dół. Stał tam drugi tir – syna. Coś się zepsuło. Wysiadłem z kabiny, powiedziałem, że dziękuję i dalej pojadę sam. Wyrwałem do przodu rowerem. Ale się cieszyłem mogąc znowu jechać i czuć świeże powietrze! A przy tym górskie widoki!
Na niebie było granatowo i napawało mnie to niepokojem, lecz chmury burzowe przeszły bokiem i znowu świeciło słońce! Zjechawszy ze szczytu. znalazłem się w wiosce, a w zasadzie w skupisku kilku jurt. Nie zatrzymując się, bo chciałem jeszcze tego dnia dotrzeć do Kazarmanu, pomknąłem dalej. Ale gdy zobaczyłem dwóch małych chłopców jadących na osiołku – nie wytrzymałem. Zsiadłem, wyciągnąłem aparat i zapytałem na migi czy mogę zrobić im zdjęcie. Wesoło potaknęli, ustawili się do zdjęcia. Był to dla mnie jeden z piękniejszych widoków w Kirgistanie.
Tuż przed jakąś większą górską wioską, zjeżdżając po wertepach z góry, złapałem pierwszego (i jedynego) w Kirgistanie „kapcia”. Dopompowywałem powietrza i jechałem dalej, byle do wioski. W wiosce był otwarty sklep spożywczy! Nie chciało mi się wierzyć. Na takim odludziu – wioska, otoczona górami, a w niej sklep spożywczy! I oczywiście można było kupić lokalną „ice tea” z lodówki!
Ściemniało się już… Chciałem odjechać kawałek, rzucić namiot gdzieś pod drzewem i zasnąć. Po drodze zatrzymał się jakiś samochód dobrej marki, nowy suv. Starszy mężczyzna, który wysiadł, bardzo prosił, żebym się zatrzymał. Nie wierzył, że „ja tak sam, na rowerze po tych górach…” – Ale dlaczego??! – pytał rozpromieniony. Mówił, że pochodzi z Serbii. Zadawał pytania i sam na nie odpowiadał: – Aaaa – romantico! W końcu życzył powodzenia i dał mi spokój.
Namiot rozbiłem w trawie, za kępą drzew, obok „trasy”. Na rano odłożyłem łatanie dętki, bo już się ściemniało. Noc była spokojna, ciepła i gwieździsta.
Nazajutrz okazało się, że nie tylko mam dziurkę w dętce (po jakimś kolcu, coś małego). Miałem również naruszoną oponę. Tzn. w zewnętrznej warstwie zrobił się ubytek, zapewne od jakiegoś ostrego kamienia, gdy pędem zjeżdżałem. To był dla mnie pierwszy sygnał ostrzegawczy, że te wąskie opony, mimo że dobrej firmy i na wyprawy, nie są wieczne i być może nieodpowiednie na kirgiskie bezdroża. Od tej pory jechałem ostrożniej. Do wnętrza dziury w oponie wlałem kropelkę butaprenu. W międzyczasie ugryzł mnie bąk, chyba kirgiski giez. Miałem ogromnego bąbla na udzie i czerwoną kropkę. Wyglądało to brzydko – kto wie co przenoszą te azjatyckie owady? To nie Polska. Jechałem po płaskowyżu w kierunku Kazarmanu. Jeszcze trochę się namęczyłem zanim dotarłem do miasteczka. Pagórki i te koleiny. Ale jakie widoki!
Na mapie widziałem w Kazarmanie przystanek „bus”. No ciekawe… Jakieś 3 kilometry przed miasteczkiem asfalt! I to jaki! Najlepszy, jak na drodze ekspresowej! Świeżutkie, nowe pasy – bajka! Czułem się jakbym wyszedł na ląd po miesięcznej żegludze po oceanie. Od razu prędkość z 5 km/h wzrosła ze 4 razy. Swoją drogą wiedziałem o tym, że z drugiej strony – tam gdzie podwoził mnie kierowca przewożący złom, także budują drogę i pewnie w tym miejscu będą się one łączyć, omijając te najwyższe góry. Być może już w roku 2020 roku ta droga będzie oddana do użytku?
W mieście udałem się na „przystanek autobusowy”. Nic takiego nie znalazłem. W sklepie spożywczym młoda dziewczyna-kasjerka i chłopak powiedzieli mi o taksówkach. Że taksówkami dostają się do Biszkek i że kosztuje to 500 somów. Czyli nie tak dużo, przeliczając na polskie złote. W zasadzie grosze. Poszedłem więc popytać o taksówkę. Znalazłem młodych chłopaków, którzy oferowali podwózki samochodami osobowymi do Narynia, czyli zdecydowanie bliżej, niż do Biszkek, za 2000 somów! I nie było gadania. „Byłoby tysiąc somów, gdyby nie rower”, a że był rower – liczyli mi podwójnie. Stwierdziłem, że nie dam się zrobić w konia, nie będę przepłacał, złapię stopa. Straszyli mnie, że nie przejadę tych gór, że tam upał, nie ma sklepów. Odjechałem. W okolicznym barze zjadłem manty. W zasadzie nie zjadłem, zostawiłem dużo. Miałem już dość tej słoniny z barana i cebuli. Wyjechałem za miasto. Zatrzymałem się pod małym i jedynym drzewkiem w okolicy, czekając chwilę, sprawdzając czy rzeczywiście tędy nic nie jeździ. Było gorąco, asfalt się skończył.
I tak w opowiadaniu dotarliśmy do momentu z początku tego wpisu, kiedy to okazało się, że nadzieję można mieć zawsze i trzeba wierzyć, że się uda!