24.08.2015 r. – Dzień szósty. Dzień, w którym mieliśmy przekroczyć granicę łotewsko-estońską i dotrzeć na „bagna” Soomaa. Noc na pastwisku upłynęła spokojnie. Była też ciepła (w przeciwieństwie do pierwszych 3 dni podróży, kiedy bardzo marzłem w namiocie, owijając siebie i śpiwór czym tylko mogłem). Tutaj od razu dodam, że różnego rodzaju przewodniki zalecają, aby Inflanty objeżdżać jesienią (od września poczynając), gdyż wtedy pogoda jest najbardziej słoneczna (w wakacje często pada). My trafiliśmy w sierpniu na bardzo dobrą pogodę :).
Zjadłszy śniadanie i wypiwszy napoje, które mogłyby stanowić zbędny balast, polną drogą wyjechaliśmy na szosę. Droga była fantastyczna (przynajmniej na początku dnia) – płaska, bez dziur, bez samochodów.
Słońce zaczęło grzać na tyle mocno, że postanowiłem jeszcze „doopalić” w czasie jazdy plecy. Pora była wczesna, ale nie tak wczesna, jak kiedyś w Polsce, gdy o 5 rano wyprowadzało się krowy na łąki. Patrzę przez prawe ramię na pola – niecodzienny widok – idzie „łańcuch” różnokolorowych krów. Zatrzymałem się, żeby zrobić zdjęcia. Przypomniał mi się od razu „sznur” gęsi w Rumunii podążających za matką gęsią :). Nie inaczej było tutaj – jedna krowa zdecydowanie prowadziła. Ludzi nie było widać.
Dość szybko dojechaliśmy do granicy. Granica, jak granica – nic szczególnego. Nie ma celników, jest tylko tablica informacyjna, że właśnie dotarliśmy do Estonii… 🙂
Wokół pusto, cicho, ani żywej duszy… Ale coś delikatnie się zmieniło. Pierwszy budynek jaki zobaczyliśmy, wyglądał tak:
Nazwy i literki inne, niż w Łotwie, bardziej skandynawskie. A język to już w ogóle – Skandynawia „pełną gębą”. W słowach dużo litery L wymawianej jakby z bułką w buzi. Język estoński brzmi jak bełkot :). W miejscowości Tihemetsa zrobiliśmy przerwę przy sklepie spożywczym. Mieścina spokojna i cicha. Sklepy są jakoś tak poukrywane i nieoznakowane, jak na Łotwie.
Uwagę moją w sklepie zwróciły duże czekolady z pięknie dekorowanymi, estońskimi emblematami, opakowaniami. Wyjeżdżając z Tihemetsa, kierowaliśmy się drogą 92, aby po kilkunastu kilometrach odbić do lasu. Trzeba przyznać, że owa główna droga nie była już taka bezpieczna, jak poranna. Dużo tirów. W lesie zaznaliśmy spokoju, ale na krótko :). Jak nie auta, to biały szuter – nie można chcieć za wiele :). Tak – 20 km kurzącego szutru…
Dla zabicia czasu i nudy, nagrywam z siodełka roweru reportaż z Martą :). Zanim dotarliśmy do torfowisk Soomaa, czekała nas w lesie niespodzianka. Dotarliśmy do jakiegoś gospodarstwa, kilku zabudowań.
Krajobraz przypominał mi łąki u mojej babci na wsi, więc było mi tam dobrze.
W tym miejscu akurat był mostek nad rzeczką, ale kawałek dalej, nad drugim ciekiem, przejścia nie było, bo panowie koparką rozwalili i coś poprawiali. Pomachali nam, że objazd jest przez pole. Cofnęliśmy się weszliśmy na to pole. Wszędzie pastuchy pod napięciem. Jak tędy przejeżdżają samochody? Bardzo ostrożnie ściągnąłem druty i znaleźliśmy się na pastwisku. W oddali widać pasące się krowy. Oczywiście okazało się, że nie tylko krasule, ale również byki. Więc szliśmy obrzeżami, aby dotrzeć do przejścia przez rzeczkę, również ogrodzonego pastuchami. Staraliśmy się przedostać szybko, by uniknąć spotkania z byczkiem Fernando.
Po drugiej stronie ukazała się nam niebieska wieża widokowa oraz miejsce postoju dla turystów.
Z wieży nakręciłem film o tym, co się dzieje, gdy drogą z białego szutru przejeżdża samochód.
Po leżakowaniu na drewnianych ławkach i zjedzeniu paczki orzeszków solonych, udaliśmy dalej. W oku kamery złapałem genialną scenę. Po szutrze jechał tir, a przed nimi rowerzyści. My z Marta wskoczyliśmy do rowu, żeby uniknąć „zapylenia” i z tego rowu filmowałem akcję.
Ech Estończycy, weźta się za robotę i zróbta coś z tymi drogami!
Niedługo później naszym oczom ukazał się wspaniały widok – droga asfaltowa! I tablica wskazująca pierwsze „torfowe ścieżki”.
Zatrzymaliśmy się tam, ale nie zwiedzaliśmy, bo była tabliczka, że jakieś roboty, naprawianie kładek, itd. Skorzystaliśmy natomiast z kranów, aby się ochłodzić i przeprać ciuchy.
Jedziemy dalej – tam, gdzie bagien jest najwięcej do zwiedzania! Radość asfaltem nie trwała długo. Znowu pojawił się szuter. Ale byliśmy już na miejscu. Zdjęcia tego miejsca wyszły przewspaniale! Polecam wszystkim zobaczyć to osobiście w Estonii!
Myśleliśmy, że to koniec przygód na dziś. W miejscowości J?esuu miało być pole namiotowe.
Najpierw więc, zjedliśmy sobie obiadek w miejscowym barze. Jadło smakiem nie zachwycało.
Następnie udaliśmy się na biwak. Brama otwarta, teren malutki, ale z dostępem do rzeki. Stoją jakieś kajaki, leżą wiosła. Nie ma nikogo. Nr telefonu wymalowany na deskach chaty. Marta dzwoni. Po angielsku dogaduje się z „bełkoczącym” facetem, który od razu pyta z nadzieją ile osób? Właściciel przyjeżdża po 5 minutach na rowerze. Pan dziadek najpierw zaczyna nam opowiadać, że prysznic zimny i z węża, ale możemy sobie rozpalić ogień i skorzystać z sauny, że możemy popływać łódką, itd. Ja już uradowany, o cenie nawet nie pomyślałem, no bo ile mogą kosztować takie spartańskie warunki? Marta zapytała o cenę. Chyba się przesłyszałem… 15 ? za osobę!! Dziadek oszalał! Hostel w Tallinie tyle nie kosztuje! Od razu podziękowaliśmy i fruu! Nie ma nas. Wyjeżdżamy z mieściny szukać noclegu na dziko, bo pól namiotowych tutaj innych nie ma. Wcześniej jeszcze zakupy spożywcze. Zrobiłem kilka zdjęć półkom sklepowym. Sami zobaczcie czemu 🙂
W miasteczku Tori jeszcze kilka fotek:
Szukanie miejsca na nocleg trochę nam zajęło. Jak na złość – wszędzie domy i tereny prywatne (cały dzień nie było żadnych domów). W końcu udaje nam się rozbić za Tori, przy polnej drodze, na polanie – rzut beretem od ogromnych słupów sieci energetycznych – zła lokalizacja, ale nie było w czym wybierać. Za polem mamy główną trasę prowadzącą do Tallina, którą nazajutrz częściowo będziemy się kierować.
PS Jak po estońsku jest rzeka? Odpowiedź: j?gi 😀 (jak miś z bajki).
Statystyki:
[endomondowp type=’workout’ workout_id=’590909773′ ]
[endomondowp type=’workout’ workout_id=’588379287′ ]
Komentarze są wyłączone.