Islandia w pigułce – rowerowe wyzwanie. Wiedziałem od początku – to nie będzie niedzielna przejażdżka do lasu. Nastawiałem się na trud i ziąb…
Islandia miała być rowerowym wyzwaniem. Wiedziałem od początku, że to nie będzie niedzielna przejażdżka do lasu. Nastawiałem się na trud, deszcz, ziąb i niewygody, ale jednocześnie zapierające dech w piersiach widoki, krystalicznie czystą wodę i piękną przyrodę.
Opisując 3-tygodniowy, rowerowy objazd Islandii, zacznę od wpisu, który będzie streszczeniem tego, co okazało się najistotniejsze podczas tej wyprawy i zapadło mi najbardziej w pamięć. Ponieważ przemierzam świat na jednośladzie napędzanym wyłącznie siłą własnych mięśni, będzie to, jak zazwyczaj, subiektywne spojrzenie niezależnego rowerzysty obozującego wszędzie tam, gdzie „matka natura” pozwoli i nie płacącego za noclegi.
Wyspa objawiła się jako bardzo ciekawe i kontrastowe miejsce na mapie świata. Z jednej strony piękna, czysta, kolorowa, niby bezpieczna, z drugiej – pochmurna, szara i zdradliwa. Niby zimna, ale zarazem gorąca, niby słabo zaludniona, a jednak tłumnie oblegana przez turystów, niby czysta, a zatruwana przez mnóstwo ogromnych, amerykańskich aut wypożyczanych przez przyjezdnych.
Jeszcze zanim tam dotarliśmy znajoma z grupy facebook’owej ostrzegała nas przed islandzkim wiatrem. Mówiła: „czasem tak mocno wieje, że ludzie boją się otwierać nawet na chwilę drzwi od aut, aby im ich nie pourywało”. Ktoś ponoć znalazł kiedyś trampolinę z ogródka u siebie na balkonie. Myślałem: co tam, wiatr to nic w porównaniu ze spaniem w górach i ogrodach Armenii, gdzie pełzają monstrualne żmije i chodzą duże, niebezpieczne pająki, a nocą wyją szakale. Jednak się myliłem. Różnica polega na tym, że ciekawskie zwierzę podchodzi i najczęściej odchodzi, a wiatr na Islandii, gdy się zerwie, potrafi wiać z jednakową, ogromną siłą np. przez całą dobę, ani na chwilę nie ustając. Nie miałem namiotu wysokogórskiego, o profilu aerodynamicznym. Miałem swoją zwykłą jedynkę dwusekundową w kształcie beczki. A jednak – wytrzymała wiatr wiejący ze stałą prędkością 35km/h, w porywach – do 50. Ten żywioł jest jeszcze bardziej niebezpieczny na drodze. Potrafił podrywać nieobciążony przód roweru i spychać go na pobocze. Najgorzej jest wtedy, gdy jest to przeciwległe pobocze, a z naprzeciwka jadą auta albo, gdy szosa wije się po stromych zboczach. Nie raz najadłem się strachu, miałem serce w gardle, nie było jak i gdzie się zatrzymać, bo wówczas taki poryw momentalnie przewrócił by mnie z rowerem. Dookoła najczęściej pustka – zero drzew, krzaków, budynków – po prostu porosła mchami tundra. Wiatr ten był niewątpliwie rzeczą, którą zapamiętałem najbardziej. Na szczęście w trakcie 3 tygodni trwania wyprawy, coś takiego miało miejsce tylko przez 3 dni. Na ogół wiatry wiały codziennie, były silne, zatrzymujące w miejscu, nawet gdy się jechało z górki, ale nie stanowiły takiego zagrożenia, tzn. nie porywały z drogi.
Drogi. Kiedy już jesteśmy przy drogach, a w zasadzie jednej, głównej drodze, która oplata wyspę, to muszę przestrzec, że jest niebezpiecznie. Nieszeroka szosa, a ruch jak na autostradzie – do połowy wysypy na północ i do połowy na południe poczynając od Reykjaviku. Czyli wschód wyspy jest mniej odwiedzany przez turystów i tam jest bezpieczniej. Kierowcy raczej nie liczą się z rowerzystami, a zwłaszcza ci za kółkiem samochodów ciężarowych i autobusów. Jeżdżą z prędkościami autostradowymi, a wyprzedzanie rowerzysty, gdy z naprzeciwka jedzie auto i nie zachowywanie tym samym bezpiecznej odległości od roweru, to standard. Bywa wiele niebezpiecznych sytuacji. Dodatkowo fakt, iż w większości są to szerokie, amerykańskie samochody terenowe, niekiedy „monstra” z przyczepami i kampery, nie ułatwia objuczonemu rowerzyście życia w czasie podróży.
Ciekawie działo się wówczas, gdy padał deszcz (a padał bardzo często) i z naprzeciwka jechał z dużą prędkością autobus albo „tir”. Wówczas nawet po deszczu, gdy ciuchy zdążyły już trochę podeschnąć, taki pojazd niósł dosłownie chmurę wody z szosy. Było to jak kąpiel pod prysznicem, co w warunkach wiatru i przeciętnej temperatury, jakichś 12-13 stopni, do przyjemnych nie należało.
Turyści. Przez Islandię corocznie przewija się zdecydowanie więcej turystów, niż ludzi, którzy są jej rodowitymi mieszkańcami. Każdy niemal cud natury (czyt. „atrakcja turystyczna”), był masowo oblegany przez zwiedzających. Przyznam się, że byłem trochę rozgoryczony, bo liczyłem na odrobinę ciszy, spokoju, których na Islandii nie zaznałem. Dobrą stroną ruchu turystycznego było to, że byli to zazwyczaj ludzie kulturalni, a nie tacy jak w Zakopanem (nie generalizując oczywiście). Mnóstwo Japońyczków i Azjatów w ogóle, Amerykanie, Hiszpanie, Francuzi, Kanadyjczycy – jednym słowem cały świat podziwia Islandię.
Woda. Woda na wyspie jest krystalicznie czysta, podobno nawet deszczówka, ale nie próbowałem. Dlatego zapewne butelkowana z marketów jest taka droga. Po co kupować wodę, skoro jest ona wszędzie i to bardzo dobrej jakości? Dlatego na Islandii wody się nie kupuje. Jeśli nie z gór, ze strumieni, to od mieszkańców – nie było z tym żadnego problemu, a pojawiała się jednocześnie okazja, żeby zagadać. Zresztą Islandczycy często sami nawiązywali rozmowę wypytując z zaciekawieniem o podróż. Ludzie w większości mówili dobrze po angielsku, nawet ci starsi.
Deszcz. W lecie na Islandii siąpi bardzo często. Deszcze może nie są duże (choć zdarzają się prawdziwe ulewy), ale w połączeniu z wiatrem i długością trwania potrafią przemóc ubrania do suchej nitki. Podobno Islandia to jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie deszcz może padać do góry.
Kąpiele w gorących źródłach. Chciałoby się rzec – za darmo nie ma nic. Gdy zobaczyłem mapę islandzkich gorących źródeł tych „dzikich” i skomercjalizowanych, to zacierałem rączki – co wieczór bezpłatna, gorąca kąpiel – myślałem. Nie było lekko. Gdy ma się duży budżet do wydania – jak najbardziej – można się kąpać. Rekordy popularności bije oczywiście sławna Blue Lagoon, nieopodal Keflaviku, ale cena biletu zwala z nóg – 200 zł + ceny ręczników, klapek, szlafroków, itd., które również są wysokie, jak na nasze polskie warunki. Natomiast dzikie gorące źródła to zazwyczaj ziejące siarkowodorem bąbelki – śmierdzi jajem, woda jest najczęściej za gorąca albo – jak w przypadku jaskiń – zatruta bakterią escherichia coli. W każdym razie nikt się w takich źródłach nie kąpie. Nie sprawdziłem całej wyspy, więc może są gdzieś niepłatne zbiorniczki gorącej wody, gdzie można się wykąpać. Proszę jednak zwrócić uwagę, że na większości blogów, gdy mowa o niepłatnych gorących źródłach, pokazywane jest zdjęcie tylko jednego nieczynnego basenu. Przejeżdżałem tamtędy wieczorem i chciałem się tam rozbić, ale była brama (otwarta) i tabliczka zakazująca kempingów.
Lasy. To nie prawda, że na wyspie nie ma w ogóle lasów. Są, ale jest to mała populacja i głównie są to drzewka skarłowaciałe. Zdziwiłem się, widząc na północnym wschodzie całkiem spore skupiska dorodnych drzew iglastych. Podobno drzewostan wyspy jest bardzo powoli odtwarzany (jeszcze do niedawna nie było w ogóle takich pomysłów, a w zamierzchłych czasach Islandię porastały lasy, które zostały wykarczowane).
Wodospady – niewątpliwie jeden z największych cudów wyspy. Od najwyższych w europie przez największe. Do wyboru, do koloru. Robią wrażenie, zapierają dech w piersiach. To one właśnie w połączeniu z ładną pogodą dają najlepsze efekty wizualne na zdjęciach i przedstawiają piękno wyspy w jej pełnej krasie.
Pogoda. Aura mnie nie zaskoczyła. Byłem ogólnie przygotowany na kapryśność warunków atmosferycznych. Zaskoczył mnie efekt, który ukazywał się przy zmianie pogody z deszczowej na słoneczną – cała wyspa momentalnie nabierała kolorów – zielonego i fioletowego głównie, ale często też żółtego i turkusowego, gdy mijałem jeziorka albo jechałem wybrzeżem.
Białe noce. Przez krótki okres w ciągu roku, w lecie, Islandia w ogóle nie ciemnieje po zachodzie słońca. Można czytać w namiocie książkę o północy bez latarki! Miałem ze sobą czołówkę, która przydała mi się tylko raz – w tunelu, choć i tutaj obyłoby się bez niej, bo tunel ów był dobrze oświetlony.
Zwierzęta. Głównie ptactwo i zwierzęta hodowlane – najwięcej koni i owiec. Krowy widziałem raz, ale w ogromnej ilości. Ptaki za to bardzo ciekawe – wyglądem i zachowaniem – często biegły po szosie przed rowerem jakby się bawiły w berka. Nie dane mi było zobaczyć maskonura ani renifera. O reniferach ostrzegały jedynie znaki drogowe.
Ceny jedzenia – poświęcę im osobny wpis. Tanio nie było, jednak korzystając z taniej sieci marketów wiele produktów można znaleźć w podobnych cenach jak u nas. Pamiętam jak w jednej kawiarni we wschodnich fiordach wypiłem najdroższą filiżankę kawy w życiu – 16 zł. A mała zupka kosztowała tam 40 zł! Jest to kolejny kontrast, ponieważ we wspomnianej wyżej sieci marketów można się w trakcie zakupów napić kawy za darmo (z mlekiem i cukrem, wedle uznania). Nie mniej jednak uważam, że nie ma potrzeby taszczenia ze sobą z Polski kilogramów jedzenia (tym bardziej, że na lotnisku, za każdą dodatkową ilość jedzenia powyżej 2-3 kg trzeba uiścić niewielką, ale jednak, opłatę celną). Ryż i inne podstawowe produkty nie są takie drogie. Natomiast jedzenie liofilizowane, które mieliśmy ze sobą jest smaczną i pożywną alternatywą dla tych, którzy nie mogą lub nie chcą marnować czasu na przygotowywanie posiłków, a później mycie po nim naczyń. Mieliśmy każdy po 17 kg takiego jedzenia i to było wg mnie przynajmniej o 1/3 za dużo. Jeszcze na lotnisku przed odlotem rozdawałem racje żywnościowe tym, którzy dopiero zaczynali „kręcenie”.
Gaz do kuchenek turystycznych. Taniocha. Cartrige o pojemności 250 ml kosztował jakieś 10 zł (warto mieć przejściówkę do tego typu buteleczki), 500 ml – 20 zł. A dwie takie butle 500 ml na 3 tygodnie w zupełności by mi wystarczyły (przy gotowaniu litra wody 3 razy dziennie).
Postoje i śmietniki. Na wyspie przy głównej magistrali znajdziemy wiele miejsc postojowych, ale służą one chyba tylko robieniu zdjęć. Na większości z nich nie ma nawet ławki, o śmietnikach nie wspomnę. Śmietniki są chyba tylko w miasteczkach oddalonych od siebie często o ponad 100-200 km.
Miasta. Jedyną metropolią jest Reykjavik – choć też wydaje mi się, że daleko mu do metropolii znanych nam ze świata czy nawet z Polski. Niska zabudowa. Kolorowe, urokliwe domki, raczej brak drapaczy chmur. Pozostałe miasta to miasteczka. Małe, przytulne, coś jak nasze powiaty a nawet bardziej gminy. I to mi się bardzo podobało! Uwaga! W miastach nie ma studzienek kanalizacyjnych na środku drogi! Są w rogu przy krawężniku i raczej nie da się w nie wjechać. Można? Można!!
Z Islandii zapamiętam też na pewno, że niemal zawsze, gdy rozbijaliśmy się nieopodal jakiejkolwiek drogi, nawet małej, to rano, czasami przed piątą, gdy przejeżdżał samochód – trąbił. Nie wiem czy to było złośliwe, czy tylko pozdrowienie. Obstawiam to pierwsze albo bezmyślność. Kładliśmy się spać przez pierwszy tydzień dopiero o 23 zmęczeni po całodniowej walce o każdy kilometr.
Policja i prawo. Islandia to nie Gruzja czy Mołdawia, gdzie policja przymyka czasem oko na drobne wykroczenia. Czytałem, że prawo jest restrykcyjnie przestrzegane, a mandaty wysokie. Pewien kierowca pisał na forum internetowym, że za przekroczenie prędkości o 20km/h miał zapłacić mandat w wysokości 5 tys. zł, ale gdy zapłaciłby w określonym terminie, to kwota zostałaby pomniejszona do 2700 zł.
Raz spotkałem się z dwiema policjantkami, bo rozbiłem namiot w złym miejscu (rezerwacie), o czym nie wiedziałem (doniosły na mnie panie jeżdżące tam konno). Funkcjonariuszki były miłe, skończyło się na pouczeniu i spakowaniu manatków. Innym razem znowu nocowaliśmy w „rezerwacie”. Rano, po wyjściu z namiotu, zobaczyliśmy, że zbliża się do nas młody człowiek z kolczykami „tunelami” w uszach i terminalem płatniczym w dłoni. Opłata za nocleg na terenie rezerwatu 75 zł od osoby i „to nie jest w porządku, że śpimy w tym miejscu”. Płatność kartą czy gotówką? Skąd wiedział? Otóż wieczorem zeszłego dnia nad rezerwatem latał helikopter…
Czy polecałbym Islandię na rowerze? I tak i nie. To wyspa dla ludzi o stalowych nerwach i mięśniach, którym nie straszny deszcz i chłód. Jeśli ktoś lubi ciepłe kraje i słońce – Islandia nie jest najlepszym kierunkiem wakacyjnych wojaży. Jeśli w grę wchodzi wyzwanie – warto. Ja je podjąłem i wygrałem! Zdobyłem wyspę siłą własnego ciała i ducha.