Dzień czwarty – 05.08.2015 r.
W nocy ponoć przejeżdżał drogą obok namiotów jakiś wóz. Grzesiek pilnował i trochę się obawiał. Ja nie słyszałem, bo pozwalam sobie na spanie w stoperach do uszu. Gdy jeździłem z dziewczyną to ona zatykała sobie uszy, ja czuwałem. Teraz nie czuję takiej potrzeby 🙂 Z tymi korkami to jest tak, że jeśli by się coś działo, było głośno, to i tak usłyszę.
Pierwszy raz na wyprawie postanowiłem jechać bez koszulki. Zawsze wydawało mi się to jakieś takie typowe dla Polaków i niesmaczne. Teraz będę polecał wszystkim, nawet paniom! Nic się nie klei do ciała, człowiek się tak nie poci, a wiaterek przyjemnie chłodzi skórę. W dodatku nigdzie się tak nie opaliłem, jak na rowerze. Oczywiście z użyciem kremów z dużym filtrem na początku.
Patrzę na nogi, całe poharatane po tych muszlach z rzeki.
Na łące bawią się konie.
W Hijdieni zajeżdżamy do sklepu na śniadanie. Obok wiata, chroniąca przed słońcem i stolik oraz gniazdko w ścianie. Wszystko, czego nam trzeba. Ładowanie wygląda mniej więcej tak:
Jak widać, pomyślałem nawet o zabraniu z domu rozgałęziacza. Miałem tez chiński powerbank. Miał mieć 20000 mAh. Po pomiarach u kumpla okazało się że z 6 ogniw 18650 oddaje niespełna 10000 mAh. Ale to i tak było sporo. Wożę ze sobą smartfona, którego pojemność baterii wynosi 2700 mAh. Do tego kamerka sportowa i radio rowerowe. To wszystko ładnie się ładowało z powerbanku z trzema wyjściami USB. Miałem jeszcze jeden bank energii. Kiedy duży się wyczerpywał, zostawiałem go na noc do ładowania na stacji benzynowej lub u kogoś w domu i wracałem odebrać rano. Telefon był ważny, bo robił za mapę, rejestrował cały czas ślad gps. Do tego zdjęcia, Internet, komunikator – wszystko w jednym.
W sklepie tradycyjnie jakieś kefiry no i piwko. Mocne połączenie! Niespodzianka – pani ekspedientka wychodzi ze sklepu i daje nam po lodzie gratis od firmy 🙂 Myślę sobie wówczas, iż paradoksalnie, ubodzy ludzie potrafią ofiarować niejednokrotnie więcej, niż pozostali. Nie spotkałem się w Polsce z czymś takim przy sklepach – tam kawa gratis, tutaj lody gratis…
Grzesiek studiuje na poczekaniu przewodnik, a ja idę zrobić zdjęcie ciekawej maszyny. Podjechał nią dziadek i z dumą mówi, że motocykl ma 35 lat!
Jedziemy do Stryczy, polskiej wsi w Mołdawii, zamieszkiwanej przez 320 osób, znajdującej się tuż za miasteczkiem Glodeni. „Wieś została założona przez Polaków, głównie z Chocimia i Kamieńca Podolskiego, którzy w latach 1895-1896 pod kierownictwem Michała Wojewódzkiego kupili od Jelizawiety Kukurianowej ziemię o łącznej powierzchni 753 ha i osiedli na niej. Za datę powstania wsi przyjmuje się rok 1899, kiedy wieś została oficjalnie nazwana Jelizawietowką. W roku 1911 wieś uzyskała obecną nazwę. We wsi znajduje się katolicki kościół, którego budowę rozpoczęto w 1932 roku. Z powodu przyłączenia regionu do ZSRR i wybuchu II wojny światowej budowa została przerwana. Po zakończeniu działań wojennych władze zamieniły nieukończony kościół w magazyn produktów rolnych. Kilkoro mieszkańców wywieziono w ramach represji na Syberię. W 1990 roku budynek został zwrócony Kościołowi, następnie dostosowano go do pełnienia funkcji sakralnych.
Strycza charakteryzuje się dużym odsetkiem Polaków, którzy są najliczniejszą grupą etniczną we wsi. Jednocześnie jest to wieś z największą w Mołdawii społecznością polską. Z tego powodu Strycza jest nazywana Małą Warszawą. W miejscowości znajduje się Dom Polski, jest wydawane polskie czasopismo, istnieje zespół folklorystyczny, istnieje możliwość nauki języka polskiego.” /Wikipedia/
O Stryczy dowiedziałem się dzięki grze terenowej, zwanej geokeszingiem. Jest tam schowany kesz i zamierzam się na miejscu wpisać do logbook’a. Źle zjechaliśmy przy tabliczce „Stricea” i zamiast w prawo, pojechaliśmy w lewo.
Niczego nieświadomi wjeżdżamy do jakiejś mieściny i szukamy baru, gdzie można zjeść i sprawdzić, czy rzeczywiście mówią po Polsku. Znaleźliśmy cmentarz, ale kiepsko z polskimi nazwiskami na tabliczkach.
Znaleźliśmy restaurację. Obsługuje nas prześliczna dziewczyna. Nie mówi po polsku. Sick! Nie mam jej zdjęcia. W restauracji dowiedziałem się, jak powiedzieć filet z kurczaka po mołdawsku. Było to dla mnie ważne („kurinyj stek”). Szukamy kościoła stryczańskiego. Nie ma go tu. Pytamy babcię w parku o Stryczę i kościół. Ona mówi, że to nie tu. Jednak przy znaku trzeba było odbić w prawo, bo to w ogóle nie jest Strycza tylko przedmieścia Glodeni!
Docieramy na miejsce. Jest kościół wszystko jak w opisie geokeszing. Szukam w krzakach kesza – nie ma! Jeszcze cały się pokłułem. Obok czyjś dom. W ogrodzie leci śmieszna, dziecięca muzyka, ale nie po polsku (była tak śmiesznie głupia, że aż mi się spodobała). No nic. Zrobiliśmy zdjęcia i jazda dalej.
Tu miał być ten kesz, którego nie było 🙂
Krajobraz Stryczy, polskiej wsi w Mołdawii, wygląda tak:
Kolejnym celem podróży jest Balti (Bielce) – drugie co do wielkości miasto Mołdawii (stwierdziłem, że małe) nazywane często północną stolicą tego państwa. W zasadzie przejeżdżając wzdłuż prawie całą Mołdawię widzieliśmy tylko dwa duże miasta – Balti i stolicę – Kiszyniów. Nie ma tu więcej tej wielkości miast, co sprawia, że kraj wydaje się taki „swojski”, rodzinny, przyjemny. Po drodze, w miejscowości Labloana, zatrzymujemy się przy sklepie, gdzie pan sprzedawca, ojciec w średnim wieku, dosiada się do nas do stolika i rozmawiamy. Ma dużo pytań. Pyta np. jak mołdawskie leje stoją do złotego, a złoty do euro? Albo czy jesteśmy zwolennikami Unii Europejskiej? Bardzo trafne te pytania zadawał i nawet dość dobrze się dogadywaliśmy.
W Balti zatrzymaliśmy się na trawniku w środku miasta na piknik. Grzesiek wcina morele, a ja kartoszki z mięsem. Po rozłożeniu całego majdanu kuchennego, dookoła nas zrobił się śmietnik. Średnio mi się to podobało 🙂 Nie byłbym sobą, gdybym nie napisał, że kręciła się tam masa pięknych dziewczyn! Jemy i podziwiamy. Niektóre dziewczyny patrzą zalotnie (mimo tego śmietnika).
Z Balti w mgnieniu oka pokonujemy dystans 20 km, ponieważ droga w końcu stała się bardzo dobra, na wykresie widzę, że dużo z górki też było. Postanawiamy nocować gdzieś pod miasteczkiem Singerei. Zaliczamy więc knajpę, jemy, słuchamy miejscowego disco-polo, przyglądamy się miejscowym, młodym bywalcom barów i ruszamy na poszukiwania „noclegowni”. Tej nocy trzeba było naładować powerbank. Postanowiłem więc zahaczyć o ostatni dom w mieście i tam zostawić urządzenie do ładowania. Trafiliśmy w jakieś slamsy. Ale takie slamsy – slamsy. Wszędzie śmierdzi niesamowicie gnojem drobiowym. Bieda aż piszczy. Po drodze biegają kury, jedziemy po błotku zrobionym z wody z wężów ogrodowych wymieszanej z kupami kurzymi i pomyjami. Co za nieprzyjemna okolica? Pukam do jakiegoś domu. Ufff, oprócz starszych są też młodsi. Gadam z młodym i chyba jego matką. Matka sobie ze mnie żartuje i z mojego rosyjskiego, gość próbuje zrozumieć. Dogadali się. Umówiłem się na jutro na 8:00, bo później gdzieś wyjeżdżają. Na odchodne babka jeszcze mi pokazuje jakąś ogromną balię z cieczą, czerpie z niej kubkiem i mi podaje. Powąchałem – bimber – o nie! Dziękuję. Po wczorajszym spiciu wińskiem przez tych kamratów przy spalonym moście, mam dość. Uciekam stamtąd. Dobra. Zjeżdżamy w dół do drogi szutrowej. Zmierzcha już. Ciężko wypatrzeć ciekawe, płaskie miejsce, zwłaszcza, że droga znajduje się w dolinie między pagórkami. Wdrapujemy się z rowerami na pagórek, po przeciwnej stronie wiosko-slamsów. Kurde, szału nie ma. Ścisnęliśmy namioty blisko siebie na kawałku prawie płaskiej ziemi. Otwieram sakwę… o nie! Znam ten zapach, wiedziałem co oznacza. Benzyna! Po drodze musiał otworzyć się zawór kuchenki benzynowej, mimo że tak na nią uważam i benzyna zalała sakwę. Najgorsze jest to, że był w niej śpiwór, poduszka i ciuchy do spania. Śpiwór dostał. Nie no, nie idzie wytrzymać w namiocie. Wywiesiłem śpiwór na zewnątrz. Może trochę wywietrzeje przed spaniem? Godzina była już późna. Wokół ciemno. Nie świeciliśmy latarkami, bo byliśmy na widoku. Kto wie co w nocy może przyjść do głowy miejscowym awanturnikom? Śpiwór nie wywietrzał. Obawiałem się, że rano się nie obudzę, śpiąc w tym smrodzie. Na domiar złego miejsce było tragiczne – jakieś korzenie pod spodem uwierające w kręgosłup, pochyłość – cały czas się ześlizgiwałem. Do tego jeszcze cichaczem podjeżdżające auto? Oglądaliście film Easy Rider? Końcówka filmu? Przełknąłem ślinę, w końcu zasnąłem.
Statystyki:
Komentarze są wyłączone.