Zorac Karer – ormiański Stonehenge

Kamienne posągi z Wyspy Wielkanocnej, piramidy w Egipcie i Meksyku, Stonehenge w Wielkiej Brytanii – to tylko niektóre z cudów, a zarazem wielkich tajemnic świata. Kręgów podobnych do Stonehenge jest na świecie dużo. Nikt nie wie dokładnie jak powstały i do czego służyły. Mnożą się rozmaite teorie. Najstarszy z takich kamiennych wzorów znajduje się w Turcji. Nieco młodszy – niewiele dalej – W Armenii – 5 km od miejscowości Sisian. Przybyliśmy tam, objeżdżając rowerami Zakaukazie, 18 sierpnia 2016r. Posłuchajcie.

        Obudziłem się wcześnie rano. Słońce dopiero wyłaniało się zza gór – nocowaliśmy w przepięknej i ogromnej dolinie niedaleko miejscowości Tatev. Nie było jeszcze upału. Wyszedłem sobie przed namiot w piżamie, z kubkiem kawy w dłoni.

trekkingowo

Stanąłem na jezdni, a następnie na kupie gruzu, tuż na skraju skarpy, z której roztaczał się widok na dolinę. Cisza, spokój, promienie słońca na twarzy – uczta dla zmysłów! Podziwiałem piękno gór, jednocześnie popijając kawę i ciesząc się swobodą.

trekkingowo

Przed nami jawił się ciężki dzień i perspektywa gigantycznego podjazdu z powrotem na górę, na 2000 m. Wczoraj odbiliśmy z głównej drogi, zjeżdżając do tej doliny, by zobaczyć i poczuć jaskinię z gorącymi źródłami. Tego dnia trzeba było za to zapłacić wysiłkiem i potem.

Dopompowałem opony na kamień, nasmarowałem łańcuch. Było czuć różnicę jadąc na tak twardych gumach.

Janek wyjeżdża wcześniej, a ja czekam na Marka. Wrzuciłem przerzutkę na najlżejszą i spokojnie kręciliśmy do góry. Szło to całkiem sprawnie, bo rano nie było wiatru. Gdzieś pośrodku doliny, na urwisku, dostrzegliśmy kapliczkę. Można było do niej dotrzeć po grzbiecie górskim.

trekkingowo

Zostawiliśmy rowery i na piechotę odbiliśmy w bok. Opłacało się. Było przepięknie. Widoczny był z tego miejsca Monastyr Tatev, znajdujący się na samej górze, po drugiej stronie doliny. Pożałowaliśmy, iż zamiast jaskini, nie zafundowaliśmy sobie kolejki linowej przewożącej turystów na drugą stronę do malowniczo położonego monastyru. W drodze powrotnej wypatrzyłem jeszcze dość dużą jaszczurkę na skałach. Szybko schowała się w szczelinie.

trekkingowo

Ponieważ nie zjadłem tego dnia śniadania, bądź zjadłem za mało i dużo wcześniej, zatrzymaliśmy się przy pierwszej lepszej piekarni. Musiałem szybko coś zjeść, bo czułem jak opuszczają mnie siły (stromy podjazd trwał). Kupiliśmy cokolwiek, aby zaspokoić głód. Przed sklepem zaczęła się pieklić jakaś kobieta. Krzyczała po rosyjsku w naszym kierunku, a konkretnie w moim. Zrozumiałem, że „to nie Polska i jak wchodzę do jej sklepu to coś tam”. Owo „coś tam” było kluczowe dla zrozumienia problemu. Przysłuchiwał się temu spokojnie miejscowy mężczyzna, który szybko pokazał mi, że chodzi o wchodzenie do sklepu bez koszulki. Powiedział, że to miejsce zakonne i oni mają tutaj takie zasady chodzenia w ubraniu (byłem rozebrany, bo wówczas jest chłodniej i przyjemniej w trakcie jazdy, a koszulka nie klei się do ciała). Często zdarzało mi się zapominać o czczeniu miejsc świętych za pomocą „szaty”, ale tutaj chyba cała dolina była traktowana jako „święta”. Skąd mogłem wiedzieć? Nie trzeba od razu krzyczeć. Gdy ruszyliśmy, pomocny pan i jego koledzy zaprosili nas  do cienia, pod dach, ale odmówiliśmy grzecznie tłumacząc, że trzeba nam jechać dalej (żadnej wódki przy podjeździe!).

Kolejny przystanek miał miejsce przy pomniku orła. Orzeł wyglądał na początku trochę niepolsko, ale miał czerwoną obwódkę. Szybko podchwyciłem temat, co zaowocowało ciekawym, patriotycznym zdjęciem i przesłaniem dla rodaków: „Do boju Polsko!”.

trekkingowo

Najbardziej stromy podjazd został za nami. Nie wiele pozostało. Za nami jechała, a w zasadzie toczyła się stara, radziecka ciężarówka. Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy z chłopakami wychylającymi się z szoferki i złapaliśmy się z tyłu po obu stronach. Młodzi Ormianie się cieszyli, my też. Skierowana na Marka rura wydechowa tak kopciła, że biedak nie widział drogi. Mi drętwiały palce od trzymania kanciastej klamki. W dodatku porozsiewane wzdłuż całej drogi liczne progi zwalniające wywoływały nieustanne szarpnięcia auta. Ciężko było utrzymać obładowany rower i na nim równowagę. Próbowałem też włączyć przy tym kamerę na kierownicy. Łatwo i bezpiecznie nie było – nie obeszło się bez kilku prób. Udało się! Minęliśmy kolegę, który wyjechał wcześniej – siedział pod sklepem, coś jadł i widząc nas, śmiał się. Nie chciał dołączyć, mimo że wóz jechał żółwim tempem. Na rozdrożu się pożegnaliśmy. Głośne spasiba i każdy udał się w swoją stronę.

Dojechaliśmy do mini sklepo-baru, w którym sprzedawała ruda, sympatyczna, i milcząca dziewczyna, kontrolowana przez starą kobietę. Gdy starsza pani jęła się zastanawiać, kiedy zapytałem o cenę oranżady z lodówki,  wiedziałem już, że tanio nie będzie. Kobieta przyniosła nam poduszki do siedzenia na krześle. Było dobrze, kojąco, główny podjazd pokonany.

Kolejny przystanek, jeszcze wyżej, wypadł przy stacji benzynowej i źródełku. Marek robił pranie, a ja w tym czasie głodny, udałem się do sklepiku. Nie było nic ciepłego do jedzenia. W zasadzie można było kupić jedynie obleśne kartoszki (bułka na cieście pączkowym z farszem w środku jak na pierogi z ziemniakami) za 2,50. Wziąłem dwie. Skończyła mi się gotówka, Markowi również. Przerwę od jazdy umilił mi bezpański, biały szczeniak, o pięknych oczach i dużych łapach.

trekkingowo

Nasz trzeci kolega także poszedł po kartoszkę. Jemu kobieta policzyła po 2 lari za sztukę! Powiadam: jeśli macie ograniczony budżet, omijajcie w Armenii i Gruzji, szerokim łukiem, sklepy bez cen na produktach!

Plan był taki: dojechać do miasta Sisian do najbliższego bankomatu (30 km). Było jeszcze trochę podjazdu do wysokości 2200 m, ale poszło szybko.

trekkingowo

Znak tego typu bardziej do mnie mówi, niż „mędrca szkiełko i oko”. Traktuję go jako ostrzeżenie: Przybyszu strzeż się!

Potem już tylko zjazd i to jaki! Prosta droga (szkoda, że dziurawa), zmierzona, maksymalna prędkość Marka 85 km/h, moja: 75 km/h. Trzy wymuszone zatrzymywania mojego bicykla, z powodu spadających z bagażnika butelek z wodą na skutek „ubytków” nawierzchni.

Przy skrzyżowaniu do Sisian – niespodzianka! Okazuje się, iż budowana jest droga i nie ma wjazdu. Na drodze leży tłuczeń, ale rowery to nie auta i jakoś bokiem się przecisnęliśmy.

trekkingowo

trekkingowo

No i stało się. Oczom naszym ukazał się kompleks Zorac Karer – wielowiekowe głazy poukładane w kręgi. Inna nazwa to Karahunge, co znaczy: Mówiące kamienie.

Zorac Karer - ormianski Stonehenge trekkingowo

Ich wiek datuje się na ok. 3 tys. lat p.n.e. Każdy z głazów u góry ma wywiercony otwór na wylot trochę mniejszej średnicy, niż pięść. Na płaskowyżu o powierzchni ok. 7 ha, położonego na wysokości 1770 m n.p.m., znajduje się 85 głazów wysokich nawet do 3 m.

Zorac Karer - ormianski Stonehenge trekkingowo

Po co ktoś to zrobił? Po co cała ta zabawa w układanie 10-tonowych głazów? Najpowszechniejsza teoria mówi o starożytnym obserwatorium astronomicznym. Jednakże w 2000 r., podczas ekspedycji archeologicznej, odkryto tu dodatkowo 222 groby. Jak dowiedziałem się od miejscowego, starszego pana, krążą legendy, że kamienie, to zamienieni przez Boga ludzie (podobnie jak biblijna żona Lota zamieniona w słup soli). Otwory zaś, to oczy tych ludzi spoglądające z żalem ku niebu. W związku z tym może lepszą nazwą dla „ormiańskiego Stonehenge”, zamiast „śpiewające kamienie”, byłoby „płaczące lub wołające kamienie”?

Niesamowite wrażenie robiło samo miejsce ulokowania megalitów. Płaskowyż, 2000 m n.p.m., brak turystów, spokój…

trekkingowo

trekkingowo

O tym, że obiekt jest odwiedzany przez turystów świadczyła jedynie mała budka z pamiątkami, która, gdy przyjechaliśmy, była zamknięta. Trochę później przyjechał sklepikarz i ją otworzył.

trekking

Dookoła cisza, nikogo nie ma, tylko my i te kamienie… Wokół góry, wyschnięte trawy, słońce mocno grzeje. Na środku kamiennego ołtarza wygrzewają się dwie jaszczurki, pięknie pozują do zdjęć.

trekkingowo

trekkingowo

Gdy opuszczamy Zorac Karer, na rowerze z sakwami podjechał ok. 50-letni mężczyzna z gęstą brodą. To Polak. Powiedział, że przyjechał tutaj z 70-letnim ojcem i jeżdżą tak sobie rowerami po górach, śpiąc po pensjonatach. Za chwilę zjawił się krzepki staruszek na „góralu”. Podobno zaczął jeździć niedawno, nie jest zawodowym, emerytowanym kolarzem. Chcieli jechać do Tatevu, który im zareklamowałem. Starałem się ich uświadomić, że to pod straszny wiatr i pod górę. Pokazałem wykres wysokości naszej przebytej tego dnia drogi. Młody zaczął powątpiewać, ojciec nie widział problemu ? niesamowite! Jak będę miał 70 lat, to nadal chcę tak jeździć i cieszyć się życiem, tak jak on!

Dotarłem do Sisian.

trekkingowo

trekkingowo

Pytam ludzi o bankomat. Wybrałem pieniądze z pierwszego lepszego i spojrzałem na konto sprawdzając ile mój polski bank liczy sobie za tego rodzaju transakcję. Nie dowierzam. Po wielu latach dojrzała we mnie myśl zmiany banku. Dość okradania! Rozłożyłem się w napotkanej restauracji drugiej kategorii. W Armenii zawsze mają bogate menu, ale tylko na papierze. Lepiej od razu zapytać co jest, niż próbować trafić w coś na liście. Był na szczęście kotlet mielony, frytki i surówka. Później dołączyli do mnie moi kompani. Knajpa nie miała sali dla niepalących, więc spożyłem posiłek wymieszany ze smrodem tytoniu. Z głośników leciała jakaś amerykańska pop-wokalistka. Hm… – wolałbym coś miejscowego. Amerykanizacja społeczeństw jest wszędzie – nawet w Armenii. Naprzeciwko nas siedziała banda wyrostków. Nie wyglądali przyjaźnie. Końcowy rachunek wyniósł mnie 30 zł, a wedle moich obliczeń miało być 24 zł. Zapytałem o to panią prosząc, aby wyszczególniła mi ile za co płacę. Barmanka od razu, bez kłótni, przyznała, że to pomyłka i oddała mi pieniądze. Spory napiwek sobie doliczyła. Zazwyczaj jest „ustawowe” 10, a nie 25%. Tak, wiem, że Armenia jest biednym krajem, ale ja też do bogaczy nie należę. Przyjechałem rowerem, a nie mercedesem. W dodatku napiwki najchętniej daję, gdy jest to pozostawione mojej własnej woli. Wychodzimy. Chłystki, w wieku gimnazjalnym, też wychodzą. Jeden zachowuje się łagodnie mówiąc „niekulturalnie” względem cudzoziemców. Z petem w ręku, mówi do Marka pretensjonalnym tonem: „Daj dzjengi”, czyli pieniądze. I jeszcze się denerwuje, gdy Marek mówi do niego, że nie rozumie. Do mnie natomiast coś przeklinał po rosyjsku. Jak mało kiedy podczas tej wyprawy, ręka mnie świerzbiła i nie wiem czemu, ten wyrośnięty 16-latek, o mało nie wyprowadził mnie z równowagi (zazwyczaj ignoruję takie odzywki, patrząc z politowaniem). Na szczęście jego kolega, trochę nie pasujący mi do tego towarzystwa, próbując uratować sytuację, zagadał do nas, że on też jeździ na rowerze, itd.

Zrobiłem porządne zakupy w dobrze zaopatrzonym, jak na tę miejscowość, sklepie. Kupiłem m.in. pastę do zębów, która starczyła mi jeszcze do wczoraj, dwa miesiące po wyprawie. Skierowaliśmy się za miasto w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Gdzieś w pobliżu miał znajdować się wodospad Sisian. Mapy google pokazywały jakąś dziwną lokalizację, zbyt daleko. Kierując się zdrowym rozsądkiem i mapami offline, wjechaliśmy do przepięknej dolinki po coraz bardziej zwężającej się dróżce.

trekkingowo

trekkingowo

Bingo! Dotarliśmy do wspaniałego miejsca z wodospadem! Tutaj niestety nie bardzo było się gdzie rozbić.

trekkingowo

Zawróciliśmy kilkaset metrów. Nieopodal zakładu energetycznego widać było miejsce nad rzeką, wyglądające jak pole namiotowe. Ponieważ w Armenii zwykle za wszystko chcą pieniądze, zapukałem do zakładu pytając czy można tu nocować i za ile. Otworzył młody człowiek, z dobrotliwą miną i uśmiechem na twarzy. Powiedział, że możemy się rozbić i nic nas to nie będzie kosztować! Hurra! Miejsca w bród, płasko, niska trawa, dostęp do czystej rzeki – bajecznie!

trekkingowo

Niewielkie krzaki oddzielały pole namiotowe od rzeki

Czas na zasłużony odpoczynek…

Facebook Comments Box