„Patrzymy na szlak 4×4 – mega stromy podjazd – jeepy się zatrzymują, mają problemy (…) Wjeżdżamy z rozpędu z mostu. Pierwszy podjazd – nachylenie chyba z 45 %! Myślałem, że stracę świadomość, ducha wyzionę! Piecze mnie w płucach, kaszlę – udało się! Teraz droga nadal pnie się w górę, ale już trochę łagodniej (…)” /Dziennik Podróży, 20.07.16 r., dz. 9/
Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek podczas wysiłku fizycznego doświadczył naraz tak silnych dolegliwości. Słowa „odchodzić od zmysłów” wydają się najlepiej opisywać to, co wówczas czułem i ile wysiłku kosztował mnie tamten podjazd. Znajdowaliśmy się w gruzińskiej wiosce Ushguli, na wysokości 2100 m. W tej bajecznie wyglądającej miejscowości spędziliśmy noc, by następnego dnia pokonać przełęcz Zagar (2623m n.p.m.) – najwyższy punkt całej pętli Swanetii. Droga z Ushguli w kierunku Lentekhi, na mapach oznaczona jest jako 4×4 – czyli dla samochodów z napędem na cztery koła, a i tak wydaje się nieprawdopodobne, aby jakikolwiek pojazd mógł jeździć po „czymś takim”. Siedząc pod parasolem kawiarnianym i jedząc najobrzydliwsze frytki świata, na które przyszło nam czekać godzinę i piętnaście minut, obserwujemy terenowy busik, który przyjechał z Mestii. Wysiada z niego grupka młodych, polskich turystów z nowiutkimi i czyściutkimi plecakami i kijkami trekkingowymi, ubranymi w ciuchy znanych marek. Spędzą czas trochę inaczej, niż my… W międzyczasie na koniu przyjeżdża chłopiec, który wczoraj „witał” nas przy wjeździe do wioski oferując nocleg. Chłopak przyjechał do sklepu po piwo. Kilkanaście butelek. Czyżby dla gości – turystów?
Po pokonaniu wspomnianego wyżej, bardzo stromego podjazdu, oczom naszym ukazała się ścieżka wijąca się po zielonych zboczach górskich, pośród pastwisk usianych kolorowymi kwiatami i często poprzecinanych strumieniami.
Gdzieś daleko w dole, nad rzeką pasły się krowy.
Słońce często wyglądało zza białych obłoków, nie było słychać wiatru. Gdzieś na drodze spotkałem małego byczka, który szedł z naprzeciwka prosto na mnie, jakby w ogóle nie widział. Dopiero tuż przede mną odbił w prawo.
Wydawało się, że wspinaliśmy się rowerami bez końca. Jednak to nie podjazd okazał się być największym utrapieniem tego dnia. Najgorsze były gzy, które zawsze pojawiały się dopiero na pewnej wysokości. „Leciał cały rój, kąsały wszędzie – nawet w palce dłoni zasłonięte rękawiczkami. Repelenty słabo zdawały egzamin. Jedną ręką trzymałem kierownicę, drugą zabijałem gzy, co było bardzo niebezpieczne, bo z prawej strony znajdowało się zbocze, przepaść.”
Wreszcie udało się! 2623 m n.p.m.!
W trakcie zjazdu po kamienistej drodze, raz po raz zatrzymywałem się, by uwiecznić na zdjęciach fantastyczne widoki. Biało-zielone szczyty na tle błękitnego nieba! Kraina 2-metrowych barszczów Sosnowskiego i ogromnych liści łopianu – jak w prehistorycznym świecie! Wszystko świeże, zdrowe, o soczystych kolorach! Do tego bogactwo zapachów – ziół i kwiatów, jak w Polsce w maju. Na drodze gromady motyli, które zbierały się w jednym punkcie, a gdy przejeżdżał rower, wszystkie się rozlatywały, jak w bajce. Proszę Państwa – oto letnie oblicze Wysokiego Kaukazu!