Osama (Albania – kraj inny… cz. 2)

Osama – czyli przygód w Albanii ciąg dalszy.

Półka skalna, na której rozbiliśmy namioty, za dnia wyglądała o wiele piękniej. OsamaPrzy śniadaniu poprosiłem Wojtka, żeby sfilmował co jemy, bo to również zasługiwało na utrwalenie :). Jeśli o mnie chodzi, o ile na ogół nie lubiłem dżemów, o tyle na tej wyprawie delektowałem się nimi. Czułem, że właśnie tego potrzebuję – chleba z dżemem. Ale był to zbyt mało energetyczny posiłek jak na tereny wysokogórskie. Więc oprócz tego, na śniadanie wsuwaliśmy jakieś kremy czekoladowe często posypując orzeszkami ziemnymi. Osama

Ruszyliśmy kierując się w stronę granicy z Czarnogórą, a kolejnym dużym celem było Jezioro Szkoderskie. Lampa od rana. Cykady głośno koncertują. Jedziemy bardzo dobrej jakości asfaltem, po drodze mijając pojedynczych Albańczyków. Nie ma ich na tej trasie za wielu, więc mówię każdemu „hello”. Odpowiadają wszyscy, a zwłaszcza fajne i ciekawskie dzieciaki :). Wszystko jest piękne… i te cudowne osiołki, których pełno w Albanii! W drodze do Kukes mieliśmy okazję zobaczyć wiele wspaniałych widoków.

Osama - dzieciaki

moi Mali Przyjaciele

Na długo przed miastem odłączyłem się od grupy, wyprzedzając ich (takie miałem w pewnych godzinach przypływy energii). Dojechałem do pierwszej stacji benzynowej w mieście, w miejscu, gdzie jak mi się wydawało, nie było innych dróg dojazdu do centrum. Czekam na moich kompanów. Długo ich nie ma. Albańczyk ze stacji pyta czy będę tankował? Dobry żart :), ale trochę oklepany. Nie mogłem się skontaktować z towarzyszami, gdyż Albania leży poza Unią Europejską i ceny smsów, rozmów czy transferu danych są niewyobrażalnie wysokie. Miałem telefon na kartę. Na chwilę włączyłem  sieć i endomondo – pozbyłem się w ciągu chyba 2 minut 70 zł (nie potrafiłem jeszcze wtedy na nowym telefonie wyłączać transferu danych)!! Konto puste. Nie ma jak doładować. Postanowiłem pojechać do centrum i znaleźć jakieś niezabezpieczone wifi. Wjechałem w jakieś podwórko, żeby się zatrzymać. Obskoczyła mnie od razu grupka miejscowych nastolatków. Dzieciaki najpierw sobie żartowały. W końcu jeden najstarszy – Klessi – zaczął zagadywać po angielsku. Całkiem dobrze mu to szło. Powiedziałem o co chodzi i że muszę złapać jakąś sieć. Klessi zaproponował mi podanie hasła do jego domowej sieci. Chciałem przez gadu-gadu skontaktować się ze znajomymi z Polski, z prośbą o doładowanie karty SIM. Trochę to trwało, nie wszyscy mieli urlop i byli w zasięgu. W dodatku chłopcy nie dawali mi spokoju – zasypywali pytaniami. Udało się. Koleżanka doładowała mi konto. Mogłem skontaktować się z towarzyszami (wjechali jakąś inną drogą do miasta). Klessi wykazał się dużą empatią. Przyniósł mi śliwki i powiedział rozgorączkowanemu, spoconemu turyście: Martin eat! You must eat. Please – sit down… Mało tego, jaki dowcipny był! Przechodziły albańskie dziewczyny bez hidżabów i dość lekko ubrane (Albania jest pod tym względem dość liberalna). Klessi pyta: Are you a singiel? Do you like them? 😀 Mieli też scyzoryk i jeden z nich przystawiał ten nóż drugiemu do gardła. Pokiwałem im palcem. Pytali czy zabiłem kiedyś człowieka? Udzieli mi też informacji o kieszonkowcach i złodziejach w miastach albańskich. Żebym uważał, bo popołudnie to ulubiony czas złodziei. Wspominali też o niebezpiecznych gangach. Czas było się pożegnać. Podali mi swoje adresy facebookowe. Ja wówczas nie miałem konta, ale po powrocie do Polski założyłem właśnie po to, ażeby ich znaleźć.

osama zalew kukes

zalew nad Czarnym Drinem koło Kukes

osama jedzonko

suto zastawiony stół w restauracji

Z moją ekipą mieliśmy się spotkać na wylocie z miasta. Oni też mieli ciekawe spotkanie, z jakimś Amerykaninem-sakwiarzem. Zaprosił ich do restauracji na danie sezonowe – koźlęcinę. Ja zatrzymałem się w restauracji za miastem. Jak zobaczyłem ceny, to postanowiłem porządnie pojeść i popróbować miejscowych specjałów. Zupa gulaszowa, a na drugie danie jakaś pieczeń, ale na pewno nie z kozy :). Do tego piwka, kawa, ładowanie elektroniki, darmowe wifi, itd. Skontaktowałem się z koleżanką z Polski, która doładowała mi telefon – ona w pracy. Mówię do niej: Słuchaj, ja nie wracam! Ja tu zostaję! 😀 Naprawdę w trakcie takich podróży umysł się otwiera i człowiek dochodzi do przekonania, że po co siedzieć w jednym miejscu, jak można być wszędzie! A przede wszystkim w krajach gdzie jest tak ciepło!

Restauracja – wszystko super, ale w toalecie ohydna dziura, zamiast sedesu i brak papieru. Za to kelner, któremu zostawiłem napiwek, żegnał mnie machając na drogę (tak się cieszył z napiwku). Moi dojechali, wyruszyliśmy znowu w góry i to nie byle jakie! Strome, poprzeplatane serpentynami. Non stop podjazd – zjazd. Miałem wrażenie, że pod górę było zdecydowanie częściej, niż w dół.

Na ostatnim zdjęciu galerii widać moment, w którym był postój. Część z nas chciała jeść. Ja nie. A że dobrze mi się jechało i chciałem jak najszybciej wyrobić „dzienną normę” kilometrażową, stwierdziłem że jadę dalej i gdzieś tam się na drodze spotkamy. Nie lubię zbyt długich postojów w trakcie jazdy rowerem, gdyż organizm się przestawia w inny tryb i później trzeba go „budzić” od nowa. No więc w taki sposób znowu się rozstaliśmy. Pomyślałem, że tym razem na pewno ich nie zgubię, bo przez góry prowadzi tylko jedna droga. Niestety nie przewidziałem sytuacji, w której pozostała część ekipy zmieni plany, zatrzyma się w drodze i nie będzie chciała już dalej kręcić (sieć gsm miałem nadal wyłączoną w obawie przed niekontrolowaną stratą kolejnych środków). Było jakoś po 19:00, gdy zacząłem się rozglądać za sobą, wypatrując rowerzystów. Pole widzenia ogromne, co widać na zdjęciach, a na drodze, nawet na sąsiednich górach, nikogo nie widać. Zatrzymałem się. Próbowałem się skontaktować telefonicznie – oni też mieli powyłączane telefony. Zaczęło już zmierzchać. Sam, na środku jakiegoś łańcucha górskiego, bez namiotu… Patrzę na mapę offline. Za tą górą powinny być jakieś domy. Podjadę w razie czego i poproszę o nocleg. Ciemno już. Idę przed siebie. Nagle widzę światła na drugiej górze. Rowery czy auto? Jeśli auto, zatrzymam je i zapytam, czy kierowca nie widział rowerzystów po drodze. Samochód podjeżdża – coś większego – jakiś dostawczak. Macham rękami na środku drogi. Zatrzymuje się. Otwierają się drzwi – widzę jakiegoś zarośniętego człowieka, który przypomina Osamę. Tak! Tego słynnego Osamę! Do you speak english? – pytam. – Yes, I do. – ładnym angielskim odpowiada Albańczyk, a zza niego wychyla się Ewa i krzyczy: Marcin ładuj się na pakę, on nas podwiezie! No ładnie! Klaudiusz z Ewą i pomocnikiem Osamy siedzieli w kabinie, a Wojtek i Artur z rowerami na zasłoniętej plandeką pace z redbulami i mąką. Okazało się, że gdzieś w górach przy jakichś domach chodzili i szukali rakii (bałkańskiej, mocnej wódki), potem przy źródle robili pranie, a potem nie chciało im się jechać, więc zgadali się z tym Albańczykiem, a on zaproponował im podwózkę. Facet bardzo nam pomógł. Podwiózł nas przez te uciążliwe góry 40 km, do miejscowości w której mieszka z rodziną – Puka. Zaproponował nocleg. W domu czekali na nas już z obiadem i deserem jego rodzice, żona i córeczka. Cieszyliśmy się nie tylko z podwózki i noclegu, ale też z przygody jaka nas spotkała – mogliśmy być w tradycyjnym, muzułmańskim domu, rozmawiać z albańską rodziną (żona i mama w hidżabach). Dowiedzieliśmy się m.in. o 60% bezrobociu w Albanii, o tym dlaczego wiele dzieci mówi po angielsku, o tym jak nasz gospodarz nauczył się angielskiego, czym się zajmuje i wiele innych informacji. Dom wyglądał na konserwatywny. Jego mała, chyba 5-letnia córeczka, cały czas nam „posługiwała”. Najpierw przy posiłku, a później na jedno skinienie taty pobiegła po zmiotkę i szufelkę zamiatając nam pod nogami podłogę. Skomentowaliśmy coś na temat wychowania córki. Osama od razu zrozumiał co mamy na myśli (doskonale orientując się zapewne w zwyczajach europejsko-amerykańskich) i odpowiedział – To nic takiego – dla niej to przyjemność. Człowiek ponoć śpi 3 godziny na dobę, żeby pracować i utrzymać rodzinę. Żywi się „enrgydrinkami”! Rozwozi towary po sklepach. A nad ranem mieliśmy się okazję przekonać, że jeszcze do tego z rodziną udzielają się społecznie w swojej miejscowości. Mianowicie robią paczki dla ludności z podstawowymi produktami spożywczymi. Coś na zasadzie Banku Żywności czy Caritasu. Rano pomogliśmy im pakować te produkty. Ponieważ zobaczyliśmy, że żyją bardzo skromnie, zostawiliśmy skrycie (żeby nasz Gospodarz nie zdążył się obrazić) zapłatę za nocleg i jedzenie. Tak, tak! To do wszystkich, którzy chwalą się tzw. „tanim podróżowaniem”, czyli podróżowaniem na sępa! Zapłata powinna być, niekoniecznie materialna. Czasami wystarczy towarzystwo albo ciekawe opowieści, ale nie non stop jedzenie i spanie na sępa! Nie lubię tego.

osama puka

Nasz albański przyjaciel ze swoją córeczką, a z lewej strony widać fragment dostawczaka, na pace którego nas podwiózł…

Następnego dnia ruszyliśmy do granicy albańsko-czarnogórskiej. Nad Jezioro Szkoderskie. Droga już była przyjemna, bo zjeżdżaliśmy z pasma górskiego.

W albańskiej miejscowości Szkodra, przed granicą, najedliśmy się jeszcze porządnie (m.in. burki – gorące bułeczki z mięsem mielonym albo serem), ponieważ ceny w Czarnogórze miały ostro poszybować w górę.


Statystyki:

[endomondowp type=’workout’ workout_id=’378435108′ ]

[endomondowp type=’workout’ workout_id=’378943085′ ]

[endomondowp type=’workout’ workout_id=’378943051′ ]

Facebook Comments Box